– Tak jak wtedy…?
– Niech pani wypluje to słowo…
* * *
Spadła na mnie nagle retrospekcja. Stojąc nad wanną w tej łazience i gapiąc się na durszlak w ręku Waldemara, oczyma duszy ujrzałam wydarzenia sprzed lat.
Wtedy, czyli troszeczkę wcześniej, a dokładnie, jak udało mi się wyliczyć, przeszło siedemnaście lat temu, wszystko zaczęło się niewinnie.
Przyjechałam do Krynicy Morskiej, wylazłam na wydmę przy porcie, popatrzyłam i oko mi zbielało. Przez moment nie wierzyłam w to, co widzę. Mimo późnej jesieni dzień był piękny, słoneczny, niebo bez chmurki, a godzina południowa.
Wzdłuż plaży, przy samym brzegu, ciągnęła się długa, złocista, lśniąca w słońcu smuga.
Wiedziałam doskonale, co to jest, ale trudno mi było pogodzić się z tak przeraźliwym szczęściem. Bursztyn znałam w postaci gotowych wyrobów albo maleńkich okruszków, którymi w Sopocie udawało mi się po tygodniu napełnić pudełko zapałek. Taka rozszalała obfitość jak tutaj nawet mi do głowy nie przyszła. Gapiłam się w osłupieniu i prawie z biciem serca, trwając w bezruchu niczym słup i pasąc oczy widokiem, a smuga lśniła i błyszczała kusząco.
Obok mnie stał mój ukochany słodki piesek, również wpatrzony w nią roziskrzonym wzrokiem.
– Oczom nie wierzę – powiedział z podziwem. – Najbardziej mnie zdumiewa fakt, że facet powiedział prawdę. Czekaj, gdzie lecisz?
Do smugi leciałam oczywiście, chciałam jej dotknąć, popatrzeć z bliska, upewnić się, że nie stanowi majaczenia. Prawdomówny facet w Sopocie, błąkający się po plaży z nogą w gipsie, obcy, ale spotykany ustawicznie i prawie z nami zaprzyjaźniony, pobłażliwie traktował owe drobiazgi, wtykane do pudełka po zapałkach, i mówił o zatoce i Mierzei, opowiadał, że tak naprawdę bursztyn pojawia się tu, a nie gdzie indziej, tu go morze wyrzuca i można znaleźć istne skarby, ale nie wierzyliśmy zbytnio w jego gadanie. Okazało się szczerą prawdą.
Słodki piesek poleciał za mną.
– W ogóle w bursztyn nie wierzyłeś – wytknęłam mu, schylona już nad tym lśniącym pasmem. – A on, popatrz, rzeczywiście jest, wbrew wszystkiemu.
Też się pochylił i przyjrzał.
– Iiii tam, taki bursztyn… Myślałem, że tu będą leżały te większe.
– Te większe pewno leżały nieco wcześniej. Ludzie tu latali, spójrz na ślady, całe stada. Te większe znalazł ten, co tu był pierwszy, o wschodzie słońca.
– Mam robić za Sokole Oko i Rączego Jelenia? Jeszcze może każesz mi zgadywać, które ślady są pod spodem, a które na wierzchu?
– Wielka mi sztuka… Ale akurat, moim zdaniem, nie ma to znaczenia. Wyjdziemy o wschodzie słońca…?
– Wariatka. To już wolę zanocować na plaży… O rany, patrz! Takiego w Sopocie nie było!
Jasne, że takiego jak ziarnko grochu w Sopocie nie było, to znaczy może i był, ale nie w godzinach południowych.
Pętanie się po plaży o wschodzie słońca nie zaliczało się do naszych ulubionych obyczajów, co zatem leżało tam o świcie, nie mogliśmy wiedzieć. Ponadto po sopockiej plaży latały znacznie większe stada i wydziobywane było wszystko, tu zaś ludzi chodziło o wiele mniej i raczej nie byli to turyści.
– Zostajemy…? – spytałam z nadzieją.
– Zostajemy – zadecydował słodki piesek. – Jakiś pokój nam tu chyba wynajmą…?
O tej porze roku tłoku nad morzem nie było. Właśnie zbliżała się druga połowa listopada i mój słodki piesek nawet kręcił nosem na taki dziwny wyjazd urlopowy, grawitował ku górom, biegały mu po głowie narty, ale okazałam się twarda. Góry mi szkodzą, jadę nad morze, a on niech robi, co chce. Zapewne jeszcze trochę mnie kochał, a może nie tyle kochał, ile brał pod uwagę względy czysto materialne, bo krótko grymasił i poszedł na tę wielką nowość dla siebie. Za wspólny pobyt nad morzem płaciłam ja, a słodki piesek umiał liczyć.
Złocista smuga na Mierzei ostatecznie pogodziła go z moją fanaberią.
Ściśle biorąc, był moim mężem, drugim z kolei. Trzeci rok to trwało, a te trzy lata przeleciały nie wiadomo kiedy, zdawałoby się, że dopiero przed miesiącem diabli nas zanieśli do urzędu stanu cywilnego, z przyczyn niepojętych. No nie, jedna przyczyna istniała wyraźnie, mianowicie on chciał uzyskać stałe zameldowanie w Warszawie, do czego najprostsza droga prowadziła przez mariaż z rodowitą warszawianką, ja zaś bardzo chętnie uwierzyłam w wielką miłość. Trzy wspólnie spędzone lata mocno ową wiarą zachwiały.
Już po roku rozgryzłam jego cechy charakteru i rozum wyraźnie mnie zawiadamiał, że popełniłam głupotę piramidalną. Poślubiłam dziwkarza i naciągacza, grymaśnego niczym primadonna z opery, z którym czym prędzej powinnam się rozstać, ale rozum swoje, a serce swoje. Słodki piesek miał duży urok, ciężko mi było wyrzec się go radykalnie i wciąż jeszcze żywiłam nadzieję na wielki nawrót uczuć, którymi na początku ku mnie płonął, a może tylko symulował, że płonie.
Słodkim pieskiem został od chwili, kiedy w jakiejś awanturze, a tego nam nie brakowało, zwróciłam się do niego zgryźliwymi słowy: „pieseczku mój słodki”. Wybuchnął wtedy śmiechem i zaaprobował określenie. Słodki był, czemu nie, jeśli chciał. „Piesek” stanowiło obelgę dla psów. Szczęścia do mężczyzn chyba raczej w życiu nie miałam, upatrywałam sobie tych najbardziej atrakcyjnych i musiała to być lekka przesada.
Pokój w Krynicy Morskiej znaleźliśmy bez żadnego trudu i przenieśliśmy się tam jeszcze tego samego dnia, zabierając rzeczy z Sopotu. Nasza gospodyni obiecała nawet przyrządzać nam ryby na kolację.
Nazajutrz prawie od rana ruszyliśmy na penetrację terenu.
Asfaltowa, kręta szosa wiodła gdzieś w dal i, według mapy, prowadziła ku granicy co najmniej przez jedenaście kilometrów. Po drodze mój słodki piesek usiłował wjeżdżać w las, w kierunku plaży, wszędzie gdzie jakikolwiek wjazd dawał się zauważyć. Samochód w zasadzie należał do mnie i czułam się tym nieco zaniepokojona.
– Nie wygłupiaj się, kto nas stąd będzie wyciągał?! Władujesz się w piasek albo w jakie wądoły! Uważaj, dziura…! Korzenie…! Przestań jeździć po schodach!!!
– To idź do przodu i patrz, jaka droga.
– Rozpędziłam się. Ty idź, a ja będę jechała. Torowanie drogi należy do mężczyzny!
Zgodził się na tę kombinację, z niechęcią, ale rozsądnie. Po wądołach i dziurach umiałam jeździć lepiej niż on, co nie było żadną moją zasługą, tylko osobliwą właściwością organizmu, przejętą zapewne od nietoperzy. Wiódł mnie jakiś tajemniczy rodzaj radaru, który kazał omijać najgorsze i sam wybierał lepszą drogę, poza tym pociechą była mi myśl, że zawsze możemy wrócić, volkswagen-garbus gdzie wjechał, tam wykręcił. Jedyne, czego odmówiłam stanowczo, to przepychania się przez błotniste doły i piaszczyste górki.
– Tam! – orzekliśmy w końcu zgodnie. – Na tamtym przejeździe było najlepiej!
– Zapamiętajmy miejsce i popatrzmy na licznik – poradziłam jeszcze, ustępując mu znów miejsca przy kierownicy.
Zastosowana metoda zwiedzania terenu sprawiła, że te jedenaście kilometrów zajęło nam cały dzień. Dalej nie było już asfaltu, tylko drogi gruntowe i w ogóle koniec świata. W kierunku morza wiodły przejścia przez las, pagórkowate i nie do przejechania, przelecieliśmy je piechotą. Wybrany zjazd ku plaży bezwzględnie był najlepszy.
Ten wschód słońca jednakże nas korcił. O rządzących bursztynem prawach przyrody nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, ale nasze rozumowanie wydawało się logiczne: kto pierwszy, ten lepszy. Jakoś to na brzeg wychodzi, nie wiadomo kiedy, zapewne w nocy, pierwsza osoba znajdzie i druga może się już wypchać. Koniecznie, bodaj raz, musimy spróbować wschodu słońca!
Читать дальше