Wcale nie chciałam jej pomagać, co innego miałam na głowie, poza tym całe życie byłam przeciwna temu, żeby ciężary dźwigały kobiety, od ciężarów są mężczyźni. Tymczasem one dźwigały, sama dźwigałam, co nie przeszkadzało namiętnym protestom mojej duszy, moralne obciążenia to jeszcze, nie można zbyt wiele od mężczyzn wymagać, ale sił fizycznych zawsze mieli więcej. Czegóż ta baba sama się tu męczy?
Podeszłam do niej z wielką niechęcią.
– Co pani z tym chce zrobić…?
Spróbowałam podnieść jeden wór i urwałam. Wedle mojego rozeznania ważył tysiąc ton, to znaczy prawdopodobnie ze dwadzieścia kilogramów, o, na pewno dygować tego nie będę! Facetka też nie powinna, na Horpynę mi nie wyglądała, a młodość miała raczej daleko za sobą.
– Chce się pani podźwignąć? – spytałam krytycznie. – Co pani tu ma takiego, na litość boską? I gdzie pani z tym idzie?
– A, nie wiem – odparła z zakłopotaniem. – To syna. Chciał, żeby do domu przenieść, a nie miał czasu, to kto ma pomóc, jak nie matka?
Miotnęło mną.
– Ja też nie mam czasu – warknęłam i pełną gębę już miałam dalszego ciągu, że chyba zgłupiała bezdennie, i to już dawno, że jak tego syna wychowała, niech teraz pokutuje za własne błędy, niech tu wrośnie w ziemię razem ze swoimi worami, ja nie tragarz, a ten syn…? Co za zwyrodnialec jakiś, żeby na matkę zwalać takie rzeczy, zbrodniarz młodociany, podlec, który źle skończy…!
I ugryzłam się w język, bo w oczach stanął mi list Grażynki. Rany boskie, zdaje się, że znów chciałam zachować się agresywnie i nietaktownie, obsobaczyć babę, zostawić ją własnemu losowi i zająć się sobą. Owszem, bardzo chciałam. A tymczasem miałam zmieniać swój zły charakter…
– Niech pani przestanie się szarpać, szkoda pani zdrowia – powiedziałam ponuro. – Niech pani tu zaczeka, podjadę samochodem i wepchniemy to do bagażnika. Podrzucę panią tam, gdzie pani się z tym wlecze, bo przenieść nijak nie da rady. Mało, że ciężkie jak piorun, to jeszcze twarde i kanciaste. Z drugiej strony domów stoję, ale zaraz tu będę.
Baba się rozpromieniła, z wyrazem wdzięczności na twarzy otworzyła usta i nagle je zamknęła. Otworzyła ponownie, wdzięczność na obliczu zmieniła jej się w zakłopotanie, zaczęła coś bąkać, ale nie słuchałam. Śpieszyło mi się, żeby odwalić samarytański uczynek i wrócić do denatki i tylnego wyjścia. Popędziłam do samochodu.
Kiedy podjechałam do baby z worami, przelazła już kawałek dalej, zazipana i zziajana. Biło od niej jakieś rozpaczliwe skrępowanie i rozterka. Najwyraźniej w świecie coś ciągnęło ją w dwie przeciwne strony, z jednej dziko spragniona była pomocy, z drugiej za nic nie chciała jechać samochodem. Uważała, że jest zbyt elegancki dla jej tobołów, czy jak…? Duży był, owszem, ale zarazem nieziemsko brudny, więc elegancją nie lśnił, poza tym zawartości bagażnika nie widać, więc co to miało znaczyć?
Nie bacząc na stan jej ducha, rozwinęłam ożywioną działalność. Baba poddała się bezradnie, wspólnymi siłami, stękając jednakowo, wepchnęłyśmy wory do bagażnika, usadziłam ją na miejscu pasażera, zjechała w dół tak, że prawie nie było jej widać, rozglądała się przy tym niespokojnie dookoła. Dziwaczna reakcja na tak skuteczną pomoc, jakiej tej ofierze dostarczyłam.
– Dokąd jedziemy? – spytałam, starając się, żeby wypadło niezbyt wrogo.
– Ja pokażę…
Było dość blisko, z drugiej strony ulicy, też na peryferiach, w podobnym otoczeniu jak tamto poprzednie. Podjechałam, ustawiając się tyłem do wąskiej furtki.
No i nie było siły, musiałam jej pomóc jeszcze i przy wyciąganiu worów. Dookoła panowała pustka kompletna, żywy duch się nie plątał, a wypatrywałam pilnie, czy nie dojrzę jakiego chłopa. Nic, ani na lekarstwo. Metodą szarpania, wściekła jak diabli, dowlokłam razem z nią nieporęczne toboły aż do samych drzwi domku. Pozostał do pokonania już tylko próg.
– Teraz może pani to rozpakować i wnosić po kawałku – zaproponowałam, tłumiąc furię. – Będzie lżej.
– A, nie, to już syn – odparła żywo zadyszana baba.
Pozbyła się jakoś niezrozumiałej rozterki i na nowo rozpromieniła wdzięcznością. Zaprosiła mnie na herbatę, uparła się, byłabym odmówiła z wielką energią, ale znów mi wszedł w paradę list Grażynki. Śpieszę się, odmówię, no dobrze, a może zrobię jej przykrość? I tak zaczynała mnie już traktować jak, co najmniej, królową Elżbietę albo świętą Teresę, jeszcze dojdzie do wniosku, że nią wzgardziłam i popadnie w kompleksy. Cholera.
Wypiłam tę herbatę, na szczęście ekspresową, więc żadne słomkowate pomyje nie wchodziły w rachubę, zabawiana rozmową, której prawie nie słuchałam. W planach już miałam nie tylko to tylne wyjście, ale także restaurację i pomocnicę kuchenną, która obdzielała denatkę pożywieniem. Ponadto intrygował mnie półmisek, jak też wyglądał o poranku, kiedy zwłoki zostały odnalezione? Czysty był czy brudny, pełen czy pusty? Jeśli pusty i czysty, kiedyś nieboszczka musiała zjeść jego zawartość, Grażynka nie stwierdziła, żeby pani domu jadła przy niej kolację, zatem później, po jej wyjściu, bo sama się ta wieczerza nie zjadła. A jeśli jeszcze był porządnie umyty? W życiu nie uwierzę, żeby morderca po dokonaniu czynu starannie mył naczynia, chyba że sam ich używał. Zaraz, ale mycie naczyń do Grażynki by pasowało…
– …i taki był nerwowy, proszę pani, że już się zlitowałam – wpadło mi w ucho. – Zabrać do domu i zabrać do domu, a sam gdzieś lecieć musi, a jeszcze mu kto ukradnie, to co było robić, łaska boska, że pani mi pomogła. A ja widzę, że pani nietutejsza, to z kim tu pani może gadać?
Matko jedyna, o czym ta baba mówi…?
– No, z nikim chyba – zgodziłam się dosyć słabo.
– Toteż właśnie. I nie było tu pani, więc się nie przyczepią. A kogo obchodzi, że Wiesio złom zbiera i sprzedaje, jak już uzbiera, to łakome, po co ma kto wiedzieć, że ma. To tak chciałam sama i po cichu…
Zrozumiałam, że słyszę historię tobołów. Złom, znaczy, targałam Wiesiowi, żeby to piorun strzelił, rzeczywiście, już nic lepszego nie mam do roboty! I czy rzeczywiście tak ten złom kradną? Złoty on czy srebrny…?
– A jeszcze że tam zbrodnia była, to już całkiem lepiej się nie pokazywać – dodała baba z rozpędu i zamilkła.
Należało może zastanowić się nad tą osobliwą informacją, ale zła byłam taka na babę, na Wiesia, na siebie i na Grażynkę, że przestałam myśleć. Pożegnałam się wśród nerwowych podziękowań i wyszłam.
Wróciłam na drugą stronę ulicy, podjeżdżając od razu od tyłu, od strony ogródka i przybudówki. Ogrodzenie nie zasługiwało na tak szumną nazwę, istniało w zasadzie tylko teoretycznie, zamierzałam zatem zwyczajnie podejść do domu, popatrzeć z bliska i spróbować drzwi. Nic z tego nie zdołałam zrobić.
Radiowóz policji podjechał tuż za mną, zostałam grzecznie zawrócona z owej drogi gruntowej i zaproszona do komendy. Owszem, miałam nawet w planach tę wizytę, tyle że nieco później, jak już odpracuję topografię, skoro jednak chcieli od razu, niech im będzie, zgodziłam się.
W wersalskiej atmosferze usadzono mnie naprzeciwko dwóch panów, prokuratora i nadkomisarza. Prokuratura w Bolesławcu najwidoczniej nie była zawalona pracą, skoro jej przedstawiciel mógł sobie pozwalać na osobisty udział w dochodzeniu. Istniał kiedyś w prokuraturze wydział dochodzeniowy, prokuratorzy z dochodzeniówki nadzorowali śledztwa, ale nie miałam pojęcia, czy ów podział istnieje nadal i czy prokurator nie siedzi tu dla własnej, prywatnej przyjemności. Nawet jeśli, właściwie nie miałam nic przeciwko temu.
Читать дальше