W owej drodze okrężnej na lotnisko Roman zaczął do mnie jakieś okropne rzeczy mówić.
– Jaśnie pani pozwoli… Ja się już dobrze zastanowiłem nad panem Guillaume i przyznam się, że na własną rękę rozmawiałem i z panią Łęską, i z panem Desplain, i z tym moim przyszywanym kuzynem z policji. Sprawa jest beznadziejna. Tu u nas różne mafie działają i każdy wypadek można im przypisać, to strzelanina jakaś, to bombę pod samochód podłożą, niby to między sobą się tłuką, ale kto im zabroni pomyłkę popełnić? Na pana Guillaume nie padnie, bo za krótko u nas przebywa i nie ma z nimi nic wspólnego, a skutek będzie taki, że lepiej nie mówić. I dochodzę do wniosku, że pana Guillaume trzeba się pozbyć raz na zawsze.
– Chce Roman przez to powiedzieć, że mam go otruć albo zastrzelić? – spytałam cierpko.
– Ktoś powinien. Niekoniecznie jaśnie pani musi osobiście. Nawet lepiej, żeby nie. Możliwe, że już wymyśliłem sposób, tylko chciałem zapytać, czy pani Tańska nie ma jakiegoś… no… byłego męża… albo dawnego wielbiciela, który dla pana Guillaume w odstawkę poszedł…?
Aż mnie niemal zatchnęło, bo dawne czasy mi się przypomniały, a o takich sprawach ze sługą mówić… Błysk to był zaledwie, dawno już Roman sługą dla mnie być przestał, opiekunem się stał i wprost zaufanym przyjacielem. I nikt mi nie musiał tłumaczyć, że nie z pustej ciekawości takie pytanie mi zadaje.
– Ja bym się tego sam dowiedział, ale trochę czasu brakuje – dodał jeszcze usprawiedliwiająco.
Dość mi się Monika nazwierzała, żebym jakiegoś rozeznania nabyła.
– Nie – odparłam z namysłem. – Takiego stałego nie miała już jakiś czas, a ostatni sam sobie poszedł, chociaż ona udaje, że pozbyła się go z własnej inicjatywy. Dlatego tak pana Guillaume pazurami chwyciła, co w końcu Roman chyba na własne oczy widział.
– I nie ma wrogów jakichś?
– Pani Tańska? Nie. Ma jakichś byle jakich, parę bab jej nie lubi, ale to nic poważnego.
– To bardzo dobrze. Na niewinnego nie padnie… – Co Roman ma na myśli?
– Nic szczególnego. I lepiej, żeby jaśnie pani wcale się tym nie zajmowała. Aż do ślubu pan Guillaume na pewno nic nie zrobi, więc nie ma co sobie nim głowy zawracać.
Chętnie tę opinię przyjęłam, chociaż nie byłam pewna, o którym ślubie Roman mówi. Cywilny nam wypadał w sobotę wieczorem, całkiem już cichy, ledwo dwoje świadków i państwo młodzi, a z gości Roman i Zuzia, która z góry zapowiedziała, że wedrze się bodaj przemocą, bo śluby uwielbia. Na świadków pana Jurkiewicza wybrałam i zastępcę jego, żeby prywatnych znajomych nie włączać, i nawet Monice podałam tylko datę następną, niedzielną, kiedy ślub kościelny wczesnym popołudniem był wyznaczony. Gaston tak się urządził, żeby dopiero w poniedziałek w podróż poślubną odlecieć.
Romanowi z wielką stanowczością pozwoliłam jechać koło bariery tylko w towarzystwie Gastona. W razie czego będę go miała obok siebie…
Tydzień minął, nim się zdążyłam obejrzeć. Zajęta Gastonem, nawet nie zauważyłam, że coś mało Romana widuję, ale później pomyślałam, że taktownie nie chciał nam swojej osoby narzucać. Konnych przejażdżek porannych zaniechałam nie tylko z lęku przed barierą przeklętą, ale też i z racji swojego stanu, w którym na wszelki wypadek wolałam się oszczędzać. Goście z umiarem bywali, Armand zaś demonstracyjnie skakał koło Moniki, mnie tak traktując jak nigdy dotąd. Złośliwości porzucił, sympatię i życzliwość okazywał, Gastonowi poufnie wyznał, że już mu całkiem przestał zazdrościć, bo Monikę woli. Podejrzane mi się to wydawało, ale, zgodnie z zamiarem, nie zawracałam sobie nim głowy.
Co mnie tylko zdziwiło, to to, że Roman omal się na nasz ślub nie spóźnił. Dowiózł nas, jak należy, a nawet o dobry kwadrans za wcześnie, potem zaś tak długo miejsca na parkowanie szukał, że już na swoich fotelach siadaliśmy, kiedy wszedł do sali. No owszem, prawdą było, że poprzedni ślub, przed nami, był niezmiernie huczny i samochodów przed urzędem straszne mnóstwo stało, a przy tym liczni goście nie śpieszyli się z odjazdem i nikt ich nie poganiał, bo nasz ślub był w tym dniu ostatni i skromny. Pan Jurkiewicz z zastępcą na jutrzejsze wesele zaproszenie mieli, więc żadnego przyjęcia teraz nie robiliśmy. Od razu wróciliśmy do domu na naszą prywatną kolację bez obsługi, sami tylko dla siebie, i mówić nie muszę, że mi ten poślubny wieczór na zawsze miał zostać w pamięci.
I nawet mi w głowie nie zaświtało, że teraz właśnie Armand powinien nas zabić…
Zdumiałam się ponownie nazajutrz, z tym że już po kościelnym ślubie, bo przedtem głowy do niczego nie miałam, szczególnie że oboje Borkowscy, Ewa i Karol, teraz właśnie się pojawili, i dopiero w restauracji zauważyłam, że Armanda nie ma. Monika na przyjęciu znalazła się sama, zdenerwowana tak, że nie umiała tego całkiem ukryć. Jako wdowa, białej sukni z welonem nie miałam, na szafirową sobie pozwoliłam, bo w tym kolorze zawsze najbardziej mi było do twarzy, do tego kapelusik maleńki, ale za to z woalką obfitą, na kształt skrzydeł upiętą, i cały ten strój nie przeszkadzał mi się swobodnie poruszać. Jak to zwykle na takim przyjęciu bywa, goście się wkrótce ze sobą wymieszali i Monika zdążyła mi szepnąć, że Armand gdzieś jej zginął od wczoraj. To mnie mocno zajęło, usiadłyśmy przy sobie na chwilę kilka słów zamienić.
Otóż wczoraj w trzy osoby w restauracji byli, oni obydwoje i znajomy jakiś Armanda, na kolację zaproszony, a przy okazji interes mieli ze sobą załatwić, i Armand na chwilę się oddalił, do toalety idąc. Ona z owym znajomym tańczyli, nawet jej się spodobał, komplementy prawił, po długiej dopiero chwili zorientowała się, że Armand nie wraca. I do tej pory nie wrócił.
Zmiłuj się, Panie, toż moje wesele się odbywało, jakże ją teraz miałam pocieszać i uspokajać? Przypomniałam jej tylko, że Armand nieobliczalne wyskoki miewa, uprzedzałam ją, a możliwe, że właśnie na moim ślubie nie chciał być, nie przyznając się do tego wcześniej. Jutro będzie przepraszał, a swoje osiągnął. Trochę równowagi odzyskała, choć wciąż pozostała niespokojna, przekazałam ją zatem Ewie, z którą przecież doskonale się znały. Choć może nie tak nadzwyczajnie lubiły…
Nie wiem, jak długo to przyjęcie trwało, bo odjechaliśmy wcześniej, a część gości jeszcze sobie została. Krótko po nas Ewa z Karolem przyjechali, co mi wcale nie przeszkadzało, skoro wczorajsry wieczór mieliśmy dla siebie, a uroczysta noc poślubna w rachubę nie wchodziła. Było co jeść i było o czym plotkować. Wieści od pani Łęskiej oboje uryskali, szczegółowsze nawet niż ja, i trochę z rozbawieniem, a trochę z troską zastanawialiśmy się nad Armandem, którego zniknięcie nad wyraz podejrzane wszystkim nam się wydawało.
Późnym wieczorem zadzwoniła Monika, roztrzęsiona doszczętnie.
– Słuchaj, może mu się coś stało? To przecież niemożliwe, żeby się ze mną rozszedł w tak idiotyczny sposób! Bez słowa, bez kartki, bez telefonu, bez powodu…!
Chciałam jej odpowiedzieć, że u Armanda możliwe jest wszystko, ale żal mi się jej zrobiło.
– Spróbuj popytać w pogotowiu – poradziłam niepewnie. – Może w policji. A może za tydzień dostaniesz wiadomość, że coś tam nagle musiał i błaga cię o przebaczenie.
– Nieodpowiedzialny facet! – rozzłościła się nagle Monika. – Nie, w policji nie, ale informację o nieszczęśliwych wypadkach owszem…
No i wreszcie ogarnął nas rzetelny niepokój. Co też ten Armand mógł knuć przeciwko nam takiego, do czego potrzebne mu było zniknięcie? Dopóki Roman go pilnował, dopóki wiedzieliśmy, gdzie jest i co robi, można było jakoś się przed nim zabezpieczać, ale teraz…? Podkłada bombę w samolocie? Skrada się pod moim oknem? A może już poleciał do Francji i tam gotuje nam jakąś pułapkę…?
Читать дальше