– Beata mówi, że dopiero po dwóch latach – przypomniałam bez nacisku. – Ja wyjeżdżam, ale ty się zastanów, czy wytrzymasz.
– Jak się pozamyka wszystkie drzwi… – zaczęła Beata pocieszająco.
– Przy odrobinie wysiłku te okna da się otworzyć – podsunął równocześnie Paweł.
– Czy to śmierdzi z atelier? – zainteresowała się Anita.
– Z atelier – potwierdziłam. – Z dołu.
– Zwłoki…?
– Na to wygląda. Na razie nie wiadomo czyje.
– To ja się waham, uczestniczyć w oględzinach czy odjechać wcześniej. Musiałabym robić za świadka, a trochę mi brakuje czasu. Ale nie mogę odjechać, dopóki nie załatwię interesu, bo tak naprawdę chciałabym to czasopismo zabrać ze sobą. Jaś pytał nieśmiało, czy nie mógłby go odzyskać…
Skierowała wzrok na Alicję. Wszyscy spojrzeliśmy na Alicję, która popadła w jakieś roztargnione zamyślenie i przestała słuchać rozmowy. Gotowa byłam założyć się o cały stan posiadania, że w kwestii odoru zaczyna podejrzewać coś konkretnego i zastanawia się, jak by tu zajrzeć do własnej piwnicy samotnie, bez świadków. Raczej nie miała szans.
– Nie będę się jej narażać – zadecydowała Anita. – Poczekam chwilę.
Podniosła się od stołu i poszła do łazienki. Wypadła z niej w przerażeniu, kiedy dziki ryk wstrząsnął domem w posadach, bo, jak się okazało, na fanaberie urządzenia, trafiła po raz pierwszy. Należało ją uprzedzić, ale jakoś wyleciało nam to z głowy.
Ogólny skutek był jednakże pozytywny, bo Alicja się przecknęła.
– No dobrze – rzekła, odsuwając krzesło. – Niech wam będzie, pójdę sprawdzić.
Anita znów się zawahała, stwierdzając, że wali się na nią zbyt wiele atrakcji naraz. Tu czasopismo dla Jasia, tu ciężki smród, a tu wściekłe ryki, to za dużo na jedną osobę, ale w oględzinach będzie uczestniczyć, bo inaczej jeść i spać by nie mogła. Ostatecznie, ciekawość ma prawo być podstawową cechą dziennikarza.
Starając się nie oddychać głęboko, zeszłam kawałek za Alicją i popatrzyłam w dół. Reszta zainteresowanych zgromadziła się za mną, nieco wyżej. Alicja pokonała całe jedenaście stopni, przedarła się przez barykadę na ostatnich trzech metrach i dotarła do olbrzymiego zamrażalnika, stojącego przy samej ścianie. Jak sięgałam pamięcią, ten zamrażalnik stał tu zawsze i stanowił coś w rodzaju studni bez dna, względnie jaskini głodnych ludożerców, cokolwiek tam weszło, na zewnątrz już nie wychodziło. Pazurami i zębami broniłam zamrożonych produktów, które zamierzałam zjeść, a które Alicja życzliwie usiłowała przechować w zamrażalniku na dole, wiadomo było bowiem, że jeśli je tam zaniesie, więcej ich na oczy nie zobaczę.
Zatrzymała się teraz na moment przed kobylastą machiną i pomamrotała coś pod nosem. Po czym z determinacją, straceńczym gestem, otworzyła drzwiczki.
Woń, która runęła na pomieszczenie, przekroczyła wszystko. Gwałtownie zatkałam sobie nos, za plecami usłyszałam jakieś rumory i zdławione okrzyki. Alicja usiłowała jeszcze przez chwilę mężnie wytrwać na stanowisku, ale i jej wytrzymałość miała swoje granice, po trzech sekundach odmówiła usług.
– Zdaje się, że noga barania ma wreszcie swój wielki dzień – powiedziałam z mieszaniną współczucia i jadowitej satysfakcji, kiedy już udało nam się zgromadzić przed domem, na końcu tarasiku, gdzie z trudem, bo z trudem, ale jednak udawało się oddychać. – Co teraz? Istnieją tu jakieś specjalne ekipy śmieciarzy? Albo ktoś z obsługi prosektorium?
– Przepraszam, muszę splunąć – zawiadomił Paweł. – A może straż pożarna…?
– A tak mi się wydawało, że trup śmierdzi inaczej – przypomniała Beata.
– Jaka noga barania? – zainteresowała się Anita. – Ja też splunę. Tfu!
– Od trzydziestu pięciu lat leżała tam noga barania, przeznaczona na jakąś specjalną okazję – wyjaśniłam uprzejmie. – Do tej pory, chwalić Boga, dostatecznie specjalnej okazji nie było…
– Głupia jesteś! – rozzłościła się Alicja. – Ktoś ten zamrażalnik wyłączył! Chciałabym wiedzieć, kto?!
– Nie ja! – odpowiedzieliśmy wszyscy równocześnie z wielkim pośpiechem.
– Ja też nie, więc kto…?
– Jesteś pewna, że został wyłączony, a nie że sam się zepsuł…?
– Może się wyłączył automatycznie, z przegrzania – podsunęła Anita.
– Automatycznie i z przegrzania sam wylazł z kontaktu? Bo jest wyjęty, leży, na własne oczy widziałam! Musiał go ktoś wyciągnąć!
– Ale tam przecież nawet dojścia nie było – zauważył Paweł całkiem rozsądnie.
– A ja doszłam!
– Ale nie do samej ściany!
– Nie trzeba było pchać się do samej ściany, żeby szarpnąć za sznur…
Beata miała inne wątpliwości.
– Czekajcie, ale czy naprawdę jedna noga, niechby nawet i barania, może dać taki efekt…?
– Jaka tam jedna, coś ty! Tam było wszystko, głównie mięso, które Alicja zamrażała sobie sukcesywnie przez te trzydzieści pięć lat. Także jakieś gotowe potrawy, także lody, także bób nasienny nie wiadomo do czego, bo ani do siania, ani do jedzenia, także ryby, które zostały mi od ust odjęte sześć lat temu…
– I ta szynka, którą miałaś zabrać dla swojej mamusi – wytknęła mi Alicja złośliwie. – A mówiłam, że zapomnisz!
– Samotna szynka w obliczu nogi w ogóle się nie liczy. Trzeba ją było wyrzucić.
– Nie wyrzucam cudzych rzeczy!
– Swoich też nie, ale to już teraz bez znaczenia. Co robimy? Bo wytrzymać się tego nie da…
Anita przypomniała sobie nagle, że jest w podróży służbowej i bardzo się śpieszy. Z czasopisma dla Jasia chwilowo zrezygnowała, rozumiejąc, iż teraz, w obliczu kataklizmu, nikt go nie będzie szukał. Beata wzięła głęboki oddech, starając się zaczerpnąć powietrza od strony sąsiada, i szlachetnie zgłosiła swój udział w usuwaniu z atelier przerażającej zawartości. Na delikatne napomknięcie, iż w nodze baraniej zapewne zalęgły się robaki, odparła dzielnie, że nic nie szkodzi, ona lubi łapać ryby, a robaki z rybami ściśle się kojarzą. Więc wytrzyma. Pawłem szarpnęło, sprężył się w sobie i głosem nieco zdławionym zadeklarował pomoc, co od razu nasunęło mi pocieszającą myśl: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
W Alicji zapewne odezwało się sumienie, bo wyjawiła wstydliwą tajemnicę. Przychodzi tu mianowicie pewna osoba południowego pochodzenia, nie wiadomo jakiej narodowości, może Turczynka, może Arabka, może jeszcze coś innego, i uprzejmie pyta, czy nie ma jakiejś trudnej pracy do wykonania, ona się chętnie podejmie. Trudnej pracy dla niej Alicja dotychczas nie miała, ale teraz, zdaje się, może zaspokoić pod tym względem najbardziej wygórowane wymagania. Chyba trzeba będzie zaangażować hipotetyczną Turczynkę.
– A kiedy ona przychodzi? – spytałam ostrożnie. – Mam na myśli, jak często?
– Raz albo nawet dwa razy dziennie. Zdaje się, że tędy chodzi do sklepu, więc co jej szkodzi zajrzeć. Zagląda i tylko patrzy, a ja kręcę głową, więc sobie idzie. Nie jest natrętna. Tym razem mogę pokiwać głową.
– Chinka byłaby lepsza – zauważyła Anita. – Do robaków oni są przyzwyczajeni.
– Może. Ale żadna Chinka akurat tędy nie chodzi.
– To co robimy? – spytał Paweł. – Czekamy na Turczynkę czy tego…? Bo jeśli czekamy, to może w jakimś innym miejscu? Z wiatrem… Zaraz, z której strony wieje?
Nie wiało z żadnej, dzień się nam przytrafił bezwietrzny, imponujący odór rozchodził się, można powiedzieć, łagodnie i równomiernie. Ciekawiło mnie, kiedy zainteresują się nim sąsiedzi, a ściśle biorąc, jeden sąsiad, bo posiadłość Alicji stanowiła narożnik. Drugi sąsiad, na tyłach ogrodu, odgrodzony był od nas taką ilością zieleni, że bez pomocy wiatru mogło do niego nie dotrzeć, a po ulicach z dwóch stron rzadko się ktoś pętał.
Читать дальше