– Mam gdzieś jechać? Coś zrobić? – poderwała się Beata.
– Owszem, udać się na stację. Jedzie pociągiem do Helsingør i będzie w Birkerød… zaraz, policzę… Osiemnasta trzydzieści w Kopenhadze, przekażą ją sobie, za dziesięć godzina… Osiemnasta pięćdziesiąt… Powinna dojechać pociągiem dwadzieścia po siódmej, będzie ją miał ten taki służbowy facet w pierwszym wagonie. Po jakiemu ty mówisz?
– Po angielsku.
– To dasz sobie radę…
– Podrzucę ją – powiedziałam. – Co ma latać na piechotę, jak będzie chciała, polata sobie jutro. Niech już ma z głowy.
– Jesteście cudowne – zaopiniowała Beata z najgłębszym przekonaniem i bezgraniczną ulgą.
– To ja skorzystam i też pojadę – ucieszyła się Marzena. – Muszę wreszcie wrócić do domu, a jutro naprawdę mam koncert. Alicja, schowaj te szachy porządnie, tylko, na litość boską, nie zapomnij gdzie!
– Niech schowa, jak wyjdziemy – zaproponowała Beata. – Żeby było pewne, że nie podglądamy.
– Zawracanie głowy – powiedziała Alicja.
Zważywszy, iż wieczorem, kiedy kładłam się spać, po szachach w moim pokoju nie było najmniejszego śladu, musiała je gdzieś ukryć i miałam wielką nadzieję, że z sensem…
Torebki natomiast Beata nie odzyskała. Osobnik prowadzący pociąg, nie wiadomo, jak go nazwać, kierowca czy maszynista, grzecznie oznajmił, że nic nie wie o żadnym pakunku i niczego mu na dworcu głównym nie wetknięto do ręki. Po angielsku mówił nieźle, wyjaśnień Beaty wysłuchał z uwagą i wysunął supozycję, że z tamtym pociągiem, nadjeżdżającym z Gedser, minął się o jedną minutę. Więc niech ona zadzwoni do dyspozytora na Hovedbanegård.
Rada była świetna, ale okazało się, że nie musimy się do niej stosować. Zaraz po naszym odjeździe na stację zadzwonił do Alicji dworzec główny i, uprzejmie przepraszając, powiedział to samo, pociągi minęły się o włos. Torebka Beaty znajduje się u dyżurnego ruchu i zostanie odesłana jutro o dość nawet ludzkiej godzinie, dziesiątej dziesięć.
– Chcieli już o szóstej rano, ale im wytłumaczyłam, że to nie będzie dobrze – pochwaliła się Alicja. – Uzgodniliśmy dziesiątą. Już ją tam mają, więc powinna przyjechać. Zjemy kolację, co…?
* * *
Straszny ryk wyrwał mnie ze snu późną nocą. Na moment zastygłam w obawie, że dom się wali, ale zaraz przypomniałam sobie o rezerwuarze. Uspokojona, doczekałam chwili zamilknięcia urządzenia i zasnęłam na nowo.
– Proponuję, żeby w nocy powstrzymywać się od spuszczania wody – rzekłam o poranku. – Co wy na to? Wśród nocnej ciszy grzmi dubeltowo.
– A kto spuszczał? – zainteresowała się Alicja.
– Nie wiem. Ty albo Beata.
– Przysięgam, że ja nie – zarzekła się Beata. – Spałam jak kamień, a poza tym czuję się intruzem i z całej siły staram się być cicha, bezwonna i nieszkodliwa.
– Nie czuj się – poradziła jej Alicja. – Wyróżniałabyś się za mocno. Ja też nie, to kto? Joanna, może ty sama?
– Nie sądzę. Trudno spuszczać wodę w wychodku, zarazem leżąc w łóżku.
– A jesteś pewna, że poleciała?
– Mam pokój najbliżej, tuż obok, niemożliwe było nie słyszeć. Żadna z was nie słyszała?
– Ja nie – odparła Beata.
– Coś mnie chyba obudziło, ale nie wiem co – wyznała Alicja. – Możliwe, że ryk, ale widocznie ucichło, zanim się zdążyłam zastanowić. Czy to możliwe, że poleciało samo? Chcecie jajko?
Nie chciałam jajka na śniadanie. Beata również nie wyglądała na osobę, która miałaby w głowie śniadanie i jajka. Jajko stanowiło osobisty i ukochany posiłek Alicji.
– Możliwe, niestety – rzekłam z westchnieniem. – Odczep się ode mnie z tym jajkiem. Miałam taką sytuację u siebie w domu już wiele lat temu. Woda spuszczała się sama z przerażającą regularnością, z tym że zwyczajnie, bez takiego przeraźliwego akompaniamentu, ale i tak ciężko było wytrzymać. Z czego wynika, że zjawisko nie zalicza się do nadprzyrodzonych.
– I co zrobiłaś?
– Nic, wezwałam hydraulika i zmieniłam rezerwuar. Rozregulowało się w nim coś tam nie do naprawienia.
Alicja niechętnie wzruszyła ramionami.
– Wszystko można naprawić. No nic, zobaczymy, czy zadziała i w dzień.
– Jeśli będzie ryczało samo z siebie, wyjeżdżam natychmiast – zapowiedziałam stanowczo. – Nie mam słuchu, ale całkiem głucha nie jestem i długo nie wytrzymam. I tobie też przepowiadam rychłe wariactwo, chyba że uciekniesz z domu.
– Zastanowię się…
Beata nie wtrącała się do rozmowy, niespokojnie wpatrzona w zegar. Być może, cały poranek spędziłaby na peronie, gdyby nie to, że znów wybierałam się do sklepu i przy okazji mogłam ją zawieźć na stację. Piechotą do sklepów nie chodziłam, chociaż odległość wynosiła niecały kilometr, z tego prostego powodu, że nabyte produkty nie chciały same iść do domu. W drodze powrotnej musiałabym dygować kartofle dla Alicji, piwo, mleko i owoce dla wszystkich, mrożoną rybę i różne inne produkty dla siebie, niekiedy w szklanych opakowaniach. Można było, oczywiście, udawać się do sklepu, wlokąc za sobą wózeczek na kółkach, co nagminnie czyniła Alicja, ale jakoś nie miałam serca do tego rodzaju spacerów.
Tym razem Beata odzyskała torebkę. Z pierwszych drzwi pierwszego wagonu wychylił się facet z wielką, foliową torbą w ręku, spytał ją o nazwisko, usłyszał je, wręczył jej torbę, chętnie przyjął żywiołowy uścisk i ruszył w dalszą drogę. Oszalała ze szczęścia i ulgi, Beata gotowa była teraz na wielkie czyny i z radością przyjęła propozycję towarzyszenia mi przy zakupach.
– Popatrz, jest wszystko! – mówiła ze wzruszeniem, przeglądając w czasie jazdy zawartość dużej, myśliwskiej torby. – Nic absolutnie nie zginęło, Boże, co za niebiański kraj! Jakim cudem nikt mi tego nie ukradł, leżało przecież bez opieki!
Zgadłam bez trudu.
– Demoralizacja też potrzebuje trochę czasu, żeby ogarnąć cały naród. Paskudzimy im charakter, my i te nacje południowe, zaledwie od trzydziestu pięciu lat, a umoralniani byli przez trzysta pięćdziesiąt…
– Demoralizacja postępuje znacznie szybciej!
– Toteż idzie nieźle, ale daleko jej do końca. Poza tym na dworcu głównym w Kopenhadze pasażerowie się wymieniają, ci, co wysiedli razem z tobą, na twoją torbę nie zwrócili uwagi, a ci, co wsiedli, nie wiedzieli, czy właściciel nie tkwi gdzieś w pobliżu. Z jadącego pociągu trudno uciec z łupem. A na końcu już tam wleciała obsługa kolejowa i ewentualny złodziej stracił szansę.
– Zwyczajna łaska boska i ślepy fart. Rzadko mi się przytrafia, przeważnie mam pecha…
Wracając z zakupami spożywczymi, znienacka postanowiłam wstąpić do sklepu przemysłowego. W pobliżu domu Alicji był taki zachwycający sklep z nadzwyczajnymi narzędziami, w którym od lat zaopatrywałam się w rozmaite końcówki szlifierskie do minicrafta, także w nożyczki, sekatory, pudry polerskie, przyrządy do manikiuru i tym podobne czarujące zabawki. Od dawna już podobno sprzedawca dopytywał się o mnie, bo dość długo mnie nie było, a taka idiotyczna klientka musiała mu sprawiać żywą uciechę, zdecydowałam się zatem odnowić stosunki handlowe w towarzystwie Beaty, niewątpliwie fachowca. W mglistych planach majaczyły mi różne drobnostki do szlifowania bursztynu, które ona znała znacznie lepiej niż ja i mogła coś podpowiedzieć, ocenić i wybrać.
Beata do pomysłu odniosła się zgoła entuzjastycznie. Odzyskawszy gotówkę i karty kredytowe, poczuła wręcz skrzydła, szumiące u ramion.
Читать дальше