Jeszcze w młodości, niech będzie, ale w sile wieku…?
Opamiętałam się w ostatniej chwili, a już trzymałam rękę na słuchawce. Na szczęście uświadomiłam sobie, że skończyły się godziny pracy i Grzegorz właśnie jedzie do domu.
Postanowiłam jednak się przemóc, zaryzykować i popatrzeć, co z tego wyniknie…
* * *
Już był sierpień, Grzegorz kotłował się z żoną w Szwecji i na telefon od niego nie było szans. Udałam się na Mazury i po tygodniu wracałam.
Deszcz zachowywał się niezdecydowanie. To padał, to mżył, to ustawał, chwilami nawet chmury rzedły tak, że przeświecało przez nie słońce i w jednym z takich momentów nie wytrzymałam. Zatrzymałam samochód i wlazłam do lasu.
Nie miałam pojęcia, gdzie akurat jestem, nie interesowało mnie to, bo zajęta byłam myślą o grzybach. Po ostatnich deszczach musiały rosnąć, Mazury w ogóle są grzybne, a las aż korcił. Mieszany, gęsto przetykany brzozami, ciągnął ku sobie i zachęcał. Kozaki, może nawet czerwone, może prawdziwki…
Szosa, kompletnie pusta, wiodła nad jakimś jeziorem, które w jednym miejscu podeszło tuż blisko i właśnie zaraz obok było miejsce na parking. Wjechałam odrobinę, tyle tylko, żeby usunąć się z szosy i od razu zawróciłam, ustawiając się przodem do wyjazdu. Przeleciałam się kawałek, noga zrosła mi się już dawno i nie stawiała przeszkód, żadnych grzybów nie znalazłam, to znaczy owszem, było mnóstwo takich, których nie zbieram, na upragnione kozaki i prawdziwki jednakże nie trafiłam. Przeszłam na drugą stronę, rozejrzałam się, westchnęłam ciężko i zaczęłam wracać do samochodu.
Na skraju lasu zatrzymałam się, bo jechał jakiś samochód. Dwa samochody, jeden za drugim. Ostro leciały, za ostro jak na tę mokrą jezdnię…
Tyle zdążyłam pomyśleć, reszta stanowiła przerażone okrzyki wewnętrzne. Ten drugi wyprzedzał, w moich oczach wyskoczył do przodu i rąbnął pierwszego w lewy przedni błotnik tak, że w mgnieniu oka zepchnął go z mokrej jezdni. Nie zwolnił nawet, dmuchnął przede mną i pognał dalej. Dostrzegłam numer, jakiś kawałek umysłu zdołał go zapamiętać, WYJ, słusznie, tylko wyć nad takim, 3244. Rąbnięty skokiem zjechał z szosy na łagodny stok nad jeziorem, nie przewrócił się, kierowca musiał hamować odruchowo, zatrzymywały go krzaki jałowca, zastygł na ostatnim, tuż nad samą wodą, do której zostało mu ze trzy metry stromo schodzącego brzegu. Huk uderzenia jeszcze niosło po lesie.
Nie leciałam tam na piechotę, rzuciłam się do samochodu, wyprysnęłam z lasu i podjechałam te pięćdziesiąt metrów. Wysiadłam, popędziłam do poszkodowanego mercedesa.
Stał… nie, nie stał, kiwał się nad prawie pionowym spadkiem, utrzymywany wyłącznie przez jeden krzak jałowca pod przednim zderzakiem. Tylne koła ześlizgiwały się po odrobinie. Jezioro w tym miejscu było głębokie, dno leciało w dół równie stromo, jak ten ostatni kawałek brzegu. Kierowca siedział w środku, jeśli nie wyjdzie, utopi się razem z samochodem, a nie wyjdzie, bo każdy ruch może zepchnąć pudło do wody, chyba że jednym skokiem. Drzwi ma zamknięte, już samo otwieranie wystarczy…
Stwierdziłam tę cudowną sytuację jednym rzutem oka, z bliska i uważniej popatrzyłam na kierowcę i zamarło we mnie wszystko. To był Miziutek.
Stałam jak przydrożny słup telegraficzny i przyglądałam się jej. Siedziała nieco przechylona, wsparta o zagłówek i nieprzytomna. Musiała przy tym pierwszym miotnięciu dostać w głowę, rąbnęła się ramą okna. Silnik zgasł, nogę na hamulec przenieść zdążyła, drugiej nogi na sprzęgło już nie. Skamieniała dokładnie, patrzyłam na nią i nie wierzyłam własnym oczom.
Na głowie miała perukę idealnie w kolorze własnych włosów, ta peruka jej się przekrzywiła, zjechała na bok i do tyłu, pod nią zaś widać było coś, co zaparło mi dech w piersiach.
Miziutek był łysy.
Nie całkiem tak jak Yul Brynner, ale prawie. Na gołej skórze głowy rosły gdzieniegdzie pojedyncze włoski, razem było ich może z piętnaście sztuk Różowość skóry pogarszała wrażenie, i tak już okropne, nasuwała myśl o młodym prosiątku. Nie, stanowczo urody jej ta łysina nie dodawała.
Czułam wyraźnie, jak ogarnia mnie upojenie szczęściem. Nareszcie jakaś klęska Miziutka, nareszcie coś, co powinno zatruwać jej życie jeszcze bardziej niż moja głowa mnie. Nareszcie coś, co pasuje do moich uczuć ku niej!
Triumfalne pienia grzmiały mi w anatomii. Z pewnym wysiłkiem uruchomiłam umysł, ruszył wolno, ale błyskawicznie nabrał rozpędu. Mercedes wisi nad głębią, za parę chwil Miziutek się utopi i będę ją miała z głowy na zawsze. Nic jej nie zrobiłam, a otóż proszę, zrobiło się samo, kara boska. Nawet wyrzuty sumienia mnie ominą, bo szlachetnie mogłabym ją ratować, ale choćbym tu pękła z tej szlachetności, nie dam rady. Jeśli zacznę ją wyciągać, samochód poleci, straciła idiotka przytomność i nie pomoże w tej akcji. Jednym szarpnięciem wyrwać jej nie zdołam, nie jestem gorylem, a do wody za nią nie skoczę, bo wtedy utopimy się obie. Przepadło…
Następny ułamek sekundy wprawił mnie we wściekłość. Wyszło na jaw takie cudowne zjawisko, Miziutek łysy, sama frajda, dużo mi teraz przyjdzie z jej łysiny, z pewnością pochowają ją w peruce. I dla niej też niezłe wyjście, łysy łeb zatruwa życie, a nie rozkosze raju na tamtym świecie, nie odcierpiała swojego, umrzeć, o nie, to za łatwo? Nie zgadzam się!
Skąd ona się tu w ogóle wzięła? Powinna się właśnie użerać z kodeksem karnym Stanów Zjednoczonych, a nie wojażować po Mazurach, Grzegorz miał rację, parę złotych i już skrzydełka nam furkocą. Nie chcę, niech jej furkocą na łysym łbie, a otóż właśnie nie popuszczę, nie będę bezczynnie patrzeć, jak Miziutek wygrywał.
Furia wzmogła moją podupadłą bystrość, ruszyło mnie. Oceniłam kwestię konstruktywnie. Szosa ciągle pusta, nic nie jedzie, po jeziorze nikt nie płynie, a zresztą i tak bym się do niego nie darła, żeby nie spowodować jakiego wstrząsu. Mercedesa dotykać nie należy, jedyna szansa to pociągnąć go do tyłu. Podholować przynajmniej na ten kawałek łagodnego stoku, tam już się utrzyma, a bodaj przyczepić do czegoś, żeby nie obsunął się dalej. Hol, zdaje się, mam…
Ostrożnie wycofałam się ku górze i rozpoczęłam zabiegi. Furia przeistoczyła się w energię. Mercedes Miziutka miał z tyłu hak do holowania przyczepy, ułatwiało to sprawę. Ustawiłam swój samochód w poprzek na poboczu, jak najbliżej tamtego pudła, wyciągnęłam z bagażnika linkę, delikatnie, wstrzymując dech, założyłam pętlę na jej hak. Deszcz znów zaczął mżyć, mercedes drgnął i gibnął się, zamarłam na czworakach.
Nie, jednak się utrzymał… Wróciłam do toyoty. Nie miałam teraz ani czasu, ani serca do ustawiania znaków drogowych, uczyniłam rozpaczliwe założenie, że może nikt nie będzie pruł jak szaleniec po tej mokrej szosie i nie nadzieje się na mnie w trakcie manewrów. Co za cholera w ogóle, jak nie potrzeba, jadą istną procesją, a jak potrzeba, żywego ducha nie ma! Gdzie ja to mam zaczepić u siebie…?
W życiu nie czołgałam się pod samochodem i nie podczepiałam holu, zawsze to robił jakiś chłop. Idiotka cholerna, musiała się tak urządzić akurat tu, gdzie żadnego chłopa nie ma, niechby chociaż ruska mafia, ileż było gadania, że oni w tych rejonach napadają, a niechby napadli, proszę bardzo, ręcznie by ją wypchnęli, prawie nowy mercedes!
Nic z tego, nawet mafii ani śladu.
Macając rozpaczliwie własny samochód od tyłu pod spodem, pomyślałam, że Miziutek uda się do jeziora akurat w momencie, kiedy mnie się uda przymocować do niej. Toyota stoi na biegu i na ręcznym hamulcu, ale jest znacznie lżejsza, tamto pudło ją pociągnie. Jeszcze i mnie przejedzie, bo mogę nie zdążyć wyleźć spod samochodu.
Читать дальше