– Musiała zmienić charakter pisma.
– Nie, monsieur.
Powiedział „monsieur" po francusku z tak ohydnym akcentem, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
– Biegły jest stanowczy: każdy list zostal napisany przez dwie różne osoby, przy czym autorem pierwszego jest najprawdopodobniej mężczyzna!
Odebrał mi papiery I włożył je z powrotem do teczki. Brett zachowywał się teraz inaczej. Nie był to już ostrożny i bezstronny policjant, z którym miałem do czynienia rano, był teraz zdeterminowany, pewny siebie.
– Nadal nie ma żadnych wieści o Nevilu Faulksie, mister Valoise.
– Co ja na to mogę poradzić?
– Czy pan wie, że błoto spod pana pantofli jest takie same jak to, które było na ostrzu łopatki przez pana… znalezionej! Właśnie, gdzie ją pan… znalazł?
Powstrzymałem się od odpowiedzi.
– Czy przypadkiem nie w sklepie żelaznym na Charlotte Street? – Wstał z miejsca i zdjął z wieszaka parasol. Był to ten parasol, który pożyczyła mi służąca z Fort William's Hotel. – Znaleziono ślady zaschniętej krwi na wewnętrznej stronie materiału – ciągnął dalej Brett. – Nasze laboratorium wykona dokładniejszą analizę, ale już obecnie chemicy są przekonani, że jest to krew pochodzenia ludzkiego. – Położył parasol na swoim biurku, kierując w moją stronę stalowy szpikulec. – Czy może mi pan pokazać swoje dłonie, mister Valaise?
Wyciągnąłem ręce bezradnie przed siebie. Gdy chodziłem do przedszkola, tęga nauczycielka o srogim wyglądzie robiła każdego ranka przegląd naszych dłoni. I tak jak wówczas, również teraz byłem pełen obaw. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat! Brett postąpił identycznie jak nauczycielka: Odwrócił mi ręce lekko przekręcając przeguby.
– Nie ma pan żadnych zadrapań, sir. Skąd więc ta krew na tym przedmiocie? Krew jest świeża, a parasol zanim go panu wypożyczono, stał kilka miesięcy w szafie.
Nie mogłem się nadziwić umiejętnościom policjanta. Kroczył naprzód w prowadzonym przez siebie śledztwie, przebijając się miarowo przez gąszcz chwastów, tak jak kosiarz po trawnikach Princess Garden.
– Ma pan bardzo ładne dłonie, mister Valaise. Czyżby były to dłonie mordercy?
Przygnębiony opuściłem ręce wzdłuż ciała.
– Niestety tak! – westchnąłem.
Siedziałem w fotelu, na wprost Bretta. Magnetofon szumiał niemal bezgłośnie. Ale kiedy zatrzymywałem się w swoich zeznaniach, ten nikły szum doprowadzał mnie do szału i zmuszał do dalszego mówienia. Zacząłem wszystko od samego początku, od chwili, gdy siedząc w restauracji w Juan, zauważyłem kobietę, która wsiadła do mojego wozu. Opowiedziałem mu o naszym spotkaniu w kosynie, o torbie plażowej, którą odebrała z mojego hotelu. Opisałem mu, z jakim zapałem napisałem swój list. Opowiadałem mu o Denise i o kilku beztroskich dniach z nią spędzonych.
– Nie znam Lazurowego Wybrzeża – stwierdził Brett melancholijnie.
To oświadczenie zbliżyło mnie do niego. Ale inspektor znów przybrał minę uważną i nadętą. Przypuszczam, że magnetofon peszył również jego. Wypowiadał w jego stronę jedynie zawodowe uwagi.
Doszedłszy do sprawy listu od Marjorie, odruchowo ująłem inspektora za ramię. Chciałem koniecznie go przekonać.
– Ona go napisała, inspektorze! Przysięgam panu, że to ona. Wasz biegły myli się, chyba że… Tak, niech pan posłucha, wydaje mi się, że już wiem: ona bała się swego zazdrosnego męża. Czy nie mogła prosić jakiejś przyjaciółki aby przepisała ten list? Z czystej przezorności.
Brett nic nie odpowiedział. Gładził się po różowych wygolonych policzkach, na których można było zauważyć drobne fioletowe żyłki świadczące o trwającym procesie trawienia.
– Nie wierzy mi pan?
– Proszę mówić dalej, mister Valaise.
Mówiłem więc dalej: o telegramie, o moim przybyciu do Edynburga, o moim przerażeniu, kiedy nie zastałem nikogo w „Learmonth Hotel", moich poszukiwaniach, o „Bed and breakfast" mrs Morthon, o czekaniu na rogu ulicy i…
– Wielki Boże, inspektorze! Udowodnię panu, że Marjorie zgadzała się na spotkanie się ze mną!
Zacząłem gwałtownie przewracać kieszenie, aż znalazłem to, czego szukałem: małą kulkę papieru. Wyprostowałem ją i prze tłumaczyłem, tekst Brettowi.
„Drogi Jean-Marie. Dzięki, dzięki, dzięki.
Po stokroć dzięki za przybycie. Niestety, mąż przyjechał za mną. Wszystko panu wytłumaczę. Proszę przyjść dziś wieczorem począwszy od pigtej do ogrcdów Princess Street i stanąć w pobliżu kiosku muzycznego.
Kocham pana. Pańska „Ma Jólie".
– Rzuciła mi ten bilecik pod nogi, gdy szła z mężem trzymając go pod rękę.
Brett wziął go i znów otworzył teczkę z próbkami pism.
–Tego nie napisała mrs Faulks! – oświadczył.
Odczułem znowu wewnętrzny niepokój, który bolał niczym ataki nieubłaganej choroby. Musiało z całą pewncścią dojść do pomyłki przy porównywaniu pisma Marjorie z otrzymanymi przeze mnie listami. Mimo usilnych starań i wszechstronnej analizy problemu nie mogłem znaleźć innego rozwiązania.
Brett, jak zwykle spokojny i jak zawsze dokładny, poprosił:
– Proszę dalej, mister Valaise.
* * *
Gdy doszedłem do końca swej spowiedzi, inspektor wyłączył magnetofon.
– Dziękuję. Od tej chwili jest pan zatrzymany!
Przyszli po mnie strażnicy. Szliśmy przez nie kończący się korytarz. Prawdziwy labirynt, który musiał prowadzić do miejsca straceń!
* * *
Pomieszczenie, w którym mnie zamknięto, nie było podobne do cełi więziennej; a przynajmniej do mego wyobrażenia takiej celi. Był to prawdziwy pckój, dość skromny, z łóżkiem z surowego drewna, z umywalką i szafką. Okno było co prawda zakratowane, ale szyby nie były matowe. Wychodziło ono na wąską, biegnącą w dół ulicę, na końcu której stał potężny ciemny budynek. Jacyś spokojni ludzie zajęci byli swoimi sprawami. Widać było antykwariat, na wystawie którego królowała wielka czerwona kobza. Z daleka instrument wyglądał jak nadęte zwierzę o cieniutkich nogach.
Strażnik przyniósł mi obiad na tacy: zupę rybną, kawałek cielęciny z niedogotowanymi ziemniakami. Pewnie dlatego, że byłem Francuzem, podano mi koszyk z bułeczkami. Wszystkie te potrawy miały typowy dla szkockiej kuchni smok zimnego łoju. Prawie nic nie zjadłem. Nie byłem zresztą głodny. Gdy już skończyłem, zapukałem do drzwi, aby zabrano te resztki, których sam widok przyprawiał mnie o mdłości. Ale nikt nie nadszedł. Położyłem się na łóżku, aby spokojnie myśleć. Zamykojąc oczy, miałem wrażenie, że jeszcze jestem w Juan-les-Pins.
Oddałbym chętnie te chwile, które jeszcze mi pozostały, aby znów móc upajać się zapachami i dźwiękami Lazurowego Wybrzeża…
Przyszli po tacę. Było ich dwóch. Czy nagle zaczęli się obawiać, że mógłbym zbiec? Nie przyszłoby mi to do głowy. Sama myśl o budzeniu po wrogim Edynburgu przerażała mnie bardziej niż siedzenie w wiezieniu. Tu przynajmniej nie musiałem już o niczym decydować. Z rękami założonymi pod głową pozwalałem toczyć się wydarzeniom. Niech inni działają! Niech inni stardją się coś z tego zrozumieć, Ja się poddawałem. Zrobiłem głupstwo i przygotowywałem się do zapłacenia rachunku. Tajemnica życia, jego największa tajemnica to pogodzenie się z losem. Człowiek, który poddaje się własnemu losowi, jest człowiekiem szczęśliwym! Obaj strażnicy już wychodzili, gdy pojawił się trzeci, aby mnie zaprowadzić do gabinetu Bretta.
Читать дальше