Jan Farstad, znany jako Jaffa, patrzył Kannickowi w oczy i czekał w napięciu.
– W takim razie – kontynuował Kannick – pomyślałem, że załapię się na kromkę domowego chleba z kozim serem. Kiedyś Halldis dala mi osiem kromek chleba, ale to były ostatnie.
Mrugnął oczami na wspomnienie tamtej chwili.
– Zacznij wreszcie gadać do rzeczy! – krzyknął Karsten, rzucając tęskne spojrzenie na czekoladowe ziarenka, jego zapłatę za opowieść.
– Zobaczyłem ją, kiedy tylko wyszedłem zza studni. I powiem wam – przełknął ciężko ślinę – ten widok będzie mnie prześladował do końca życia.
– Tak, ale co zobaczyłeś?
Głos Karstena zabrzmiał falsetem. Był jedynym z chłopców, który miał cień wąsów i pierwsze ślady trądziku w kącikach nosa.
– Zobaczyłem ciało Halldis Horn! – powiedział Kannick, wypuszczając głośno powietrze, bo zapomniał odetchnąć. – Leżała na plecach, na schodach do domu. Z motyką w jednym oku. A z oczodołu wylewała jej się jakaś szara substancja. Wyglądała jak owsianka. – Spojrzenie chłopca stało się nagle odległe.
– Co to jest szara substancja? – spytał cicho Simon.
– Jej mózg – wyjaśnił Karsten znudzonym głosem.
– Ale przecież mózg nie może się wylać, prawda?
– Pewnie, że może. Leje się jak ta lala. Nie wiedziałeś, że to, co masz między uszami, jest rzadkie jak zupa?
Simon skubał nitkę w koszuli i nie przestawał, dopóki nie wyciągnął jej całej.
– Kiedyś widziałem mózg w słoiku i wcale nie był rzadki – stwierdził ponuro, lecz także z odrobiną niepokoju, bo ośmielił się nie zgodzić z doświadczoną grupą. Bez dwóch zdań, był z nich wszystkich najmłodszy.
– Co za tuman! Nie był rzadki, bo był spreparowany. Wtedy zaczyna przypominać grzyba i daje się ciąć na cienkie plasterki. Widziałem w telewizji.
– Co to znaczy „spreparowany"? – spytał Simon.
– Utwardzony – mówił Karsten. – Wkładają go w coś, co sprawia, że twardnieje. Ale z mózgiem Kannicka nie będą musieli tego robić – jego już dawno zdążył stwardnieć.
– Dajcie sobie siana! Niech Kannick dokończy.
Tym razem przerwał Philip. Jeżeli ci dwaj zaczną się kłócić, nigdy nie przestaną. A lada chwila mogła się pojawić Margunn. Nie wierzyła, że jej zakaz mówienia o morderstwie będzie przestrzegany. Dobrze wiedziała, czego może się po nich spodziewać. Pytanie brzmiało: ile będą mieć czasu oraz ile szczegółów uda im się teraz wyciągnąć od kolegi.
Kannick czekał z cierpliwością kaznodziei, marszcząc brwi na widok leżących przed nim łupów. Postanowił zacząć od ziarenek Mocca.
– Jej ciało zaczęło już gnić – mówił dalej, kładąc szczególny nacisk na słowo „gnić".
– Co ty pleciesz? – wybuchnął Karsten. – Daj spokój! Tak się składa, że zanim ciało zacznie gnić, musi minąć kilka dni. A Errki nawet nie zdążył odejść z miejsca zbrodni. Nie wciskaj nam tu kitu.
– Wiesz, jak gorąco było tam na górze w lesie? – Kannick pochylił się naprzód i głos zadrżał mu z oburzenia. – Na takim upale ciało zaczyna gnić w parę minut.
– Nie masz o tym pojęcia. Zapytam policjantów, jeżeli w ogóle tu przyjadą. Kannick, jakbyś był taki ważny, dawno by już tutaj byli.
– Gurvin obiecał, że przyjadą.
– Zobaczymy, ale nie opowiadaj głupstw o tym gniciu, bo ci nie wierzymy. Płacę ci za prawdę.
– Świetnie! Mogę ominąć najgorsze części. Przecież są tutaj dzieci. Wracając do motyki…
– Jaka to była motyka? – spytał znów Philip.
– Taka do kopania w ziemi. Do ziemniaków i chwastów. Wyglądała jak siekiera, tylko z dłuższym trzonkiem. Ale mogła to być też siekiera, bo Halldis miała głowę prawie rozłupaną na pół. Oko jej wypłynęło i zwisało na policzku na cienkiej nitce i…
Karsten przewrócił oczami.
– Naoglądaleś się za dużo filmów. Opowiedz lepiej o Errkim – powiedział.
– Kto to jest Errki? – zapytał Simon. Pochodził z innego miasta i od niedawna był w zakładzie.
– Postrach lasów – szydził Karsten, skubiąc jeden z wyprysków na twarzy. – Ale nic mu nie zrobią. Nigdy nic mu nie robią. On naprawdę jest czubkiem, a wariatów nigdy nie skazują. Siedzą w zakładzie, łykają pigułki, a potem wychodzą i zaczynają zabijać. Gdyby wsadzili go w kaftan bezpieczeństwa, zacząłby zabijać samymi zębami.
– Wypuszczą go? – dopytywał się Simon z niepokojem.
– Jeszcze go nie złapali, palancie. Jeszcze go nawet nie znaleźli.
– To gdzie on jest?
– Tam w górach, w lesie.
Simon rzucił przestraszone spojrzenie za okno, w górę ku drzewom.
– Errki może być szalony, ale szalony nie znaczy to samo co głupi – powiedział zamyślony Kannick. – Zauważył to, że go widziałem. Może będzie mnie śledził. Myślę, że powinienem dostać ochronę policyjną.
Spojrzał na nich, robiąc zmartwioną minę, chcąc zobaczyć, czy ta informacja do nich dotarła, czy zrozumieli, co to znaczy żyć w cieniu takiego zagrożenia. Niebezpieczny szaleniec na jego tropie. Trudno sobie wyobrazić coś gorszego.
– Ha. Pewnie już dawno uciekł. Sam mówiłeś, że nie jest głupi. A jak wyglądał? – chciał wiedzieć Karsten. – Czy miał na sobie jakieś ślady krwi?
– Stał za drzewem – odparł Kannick cicho. – Wyglądał dziwnie. Ramiona jakby zwisały mu po bokach i gapił się przed siebie. Ma takie dziwne oczy. Mój wujek hoduje psy grenlandzkie i Errki ma takie same oczy jak te psy. Białawe jak śnięte ryby.
Cofnął się myślą w przeszłość do tamtej pamiętnej chwili, kiedy stanął na podwórku domu Halldis i z walącym sercem, przerażony, patrzył w górę na lasy, na czarne drzewa, i nagle spostrzegł dziwną sylwetkę wśród pni. Najpierw nieruchomą, ale coś ciemnego poruszyło się, powoli pochyliło się naprzód i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że to twarz. Pogrążona w cieniu twarz z szeroko otwartymi oczami. Sam diabeł nie mógł bardziej wystraszyć Kannicka. Pobiegł jak zając drogą w dół, wiedząc, że powinien rzucić walizkę z łukiem i strzałami, ale nie mógł. Biegł dalej i nie oglądał się za siebie.
– Czy zabił już kogoś wcześniej? – dopytywał się Jaffa.
Kannick wyswobodził ciało z siadu po turecku i rozprostował zesztywniałe nogi.
– Najpierw własną matkę. Potem tego starego pod kościołem – mówił z przekonaniem. – A oni pozwalają komuś takiemu chodzić wolno. Bez sensu budować takie domy – objął spojrzeniem pokój i podwórze – dla nieletnich tam, gdzie mieszkają seryjni mordercy.
– Ty idioto – znów skrytykował go Karsten. – Ten dom stał tutaj dużo wcześniej, zanim Errki oszalał.
– No to dlaczego nie trzymają go pod kluczem? – spytał Simon.
– Trzymali go. Ale uciekł. Pewnie znokautował dyżurną pielęgniarkę i gwizdnął jej klucze.
Simon dostał znacznie więcej informacji, niż był w stanie przyswoić. Bardzo powoli przysunął się do Karstena i oparł się o niego.
– Wyluzuj, Simon. W drzwiach są zamki – uspokajał go starszy chłopiec. – Poza tym Errki jest taki, że nigdy nie usiedzi spokojnie. Włóczy się wszędzie, rzadko śpi. Teraz pewnie idzie do miasta, żeby jeszcze kogoś zabić.
– Kogo? – jęknął Simon.
– Wszystko mu jedno. Nie musi kogoś nienawidzić, żeby go zabić.
– No to dlaczego zabija?
– Musi. Ma taki wewnętrzny przymus.
Simon chciał zapytać o „wewnętrzny przymus", ale zabrakło mu odwagi. Kannick podniósł pudełko czekoladek, otworzył wieczko, oderwał kawałeczek tektury na górze, a potem wspaniałomyślnie puścił je w obieg. Jego nowy status poruszył go do głębi. Nikt nigdy nie siedział tak długo i nie słuchał go. Chłopcy wzięli garść ziarenek i przez jakiś czas nie odzywali się, zajęci chrupaniem.
Читать дальше