Budynek nie był właściwie zamkiem, aczkolwiek – zapewne ze względu na swój wiek i rozmiary – tak był nazywany przez okoliczną ludność. Obszerny, o grubych, częściowo kamiennych murach, pamiętał chyba czasy wojny trzydziestoletniej. Następnie musiał ulegać rozbudowie lub przebudowie, gdyż stracił posiadaną ongiś narożnikową wieżę, z której pozostała tylko część parterowa, jak również mury obronne.
W czasie powojennym, objęty przez Fundusz Wczasów Pracowniczych, został częściowo odremontowany i przystosowany do nowego zadania. Mimo jednak że stał się domem wczasowym, nadal nazywano go „zamkiem”.
Jedyne piętro domu zajmowały sypialnie przeznaczone dla wczasowiczów i służby administracyjnej. Personel składał się z sześciu osób. Kierowniczki, ogrodnika, administratora, dwóch pokojówek i kucharki. Sypialnie położone były wzdłuż korytarza załamującego się w kształcie litery U. Przy podstawie tej litery znajdował się wylot schodów prowadzący do hallu.
Pokój, w którym znalazł się pan Anzelm, był duży, o bardzo wysokim suficie. Dwa wąskie półkoliście sklepione okna oddzielał kamienny słup, drzwi, bardzo wysokie, były bogato rzeźbione. W lewej ścianie znajdował się ogromny kominek, zbudowany z ciosanych głazów. Kominek ten musiał pamiętać dawne, bardzo dawne czasy.
Aspekt architektoniczny wnętrza nosił surowy charakter średniowiecza. Tym bardziej zaskakujący był kontrast, jaki stanowiły z nim nowoczesne, jasne meble, skromne siatkowe firanki u okien, kolorowy dywan i wazon z kwiatami stojący na stoliku przy jednym z okien.
Po dziesięciu minutach pan Anzelm umyty i odświeżony, ze starannie przyczesanymi nielicznymi, piaskowego koloru włosami schodził na dół. Początkowe przykre wrażenie spowodowane feralną trzynastką znacznie zelżało, może przed perspektywą oczekującego nań posiłku, gdyż pan Anzelm był w tej chwili bardzo głodny.
Tymczasem chmury ogarnęły całe niebo i zrobiło się zupełnie mroczno. Gwałtowne podmuchy wiatru raz po raz uderzały w szyby, dzwoniąc o nie tumanami piasku.
Toteż gdy pan Szarotka wszedł do salonu, by odszukać panią Kolarską, paliło się tam światło. Towarzystwo skończyło już podwieczorek i pan Szarotka znalazł się raptem w kręgu obcych twarzy. Stanął, z zakłopotaniem obciągając przykrótkie rękawy. Pani Kolarska spostrzegła go jednak i natychmiast podeszła.
– Przedstawię pana wszystkim współmieszkańcom tego domu – zaproponowała uśmiechając się jednocześnie, gdyż spostrzegła zakłopotanie pana Szarotki.
– Pani Agnieszka Wieczorek – brygadzistka z fabryki odzieżowej pod Piotrkowem – rozpoczęła prezentację pani Kolarska.
Pani Wieczorek była kobietą lat około czterdziestu, o energicznych rysach twarzy, czarnych, bystrych oczach i czarnych włosach, zaczesanych do tyłu i upiętych w węzeł.
W fotelu obok niej siedziała młoda dziewczyna w czerwonej sukience, o ładnej twarzyczce z dużymi siwymi oczami.
– To nasz największy urwis, panna Jolanta Solecka. Pracuje w Instytucie Tworzyw Sztucznych. Uzupełnia ona jednocześnie naszą dwuosobową listę uczestniczek turnusu. Za to ród męski jest reprezentowany liczniej – dodała z uśmiechem.
– A więc: pan Jerzy Proca – mechanik z pobliskiego POM.
Pan Anzelm poczuł mocny uścisk dłoni wysokiego, barczystego szatyna i spotkał się z uważnym, spokojnym spojrzeniem niebieskich oczu.
– Pan Czesław Wieleń z Wrocławia – spec od budownictwa, który przebudowywał i naszą chałupę.
Młody człowiek, niski i szczupły, o opalonej twarzy, zaczesanych do tyłu włosach i ciemnych, żywych oczach wyciągnął z uśmiechem rękę do pana Anzelma.
– A oto pan Bolesza – naczelnik jakiegoś tam wydziału bankowego z Krakowa.
Siwy, tęgi, starszy pan ukłonił się panu Szarotce.
– Pan Jan Sosin – pracownik Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu.
Pan Sosin był wysoki, szczupły i zgrabny. Miał lat około trzydziestu pięciu, jednak sportowy strój składający się z szortów i wiatrówki odmładzał go znacznie. Był blondynem o pociągłej twarzy, wąskich wargach i szarych oczach.
– Pan Jerzy Kuszar – inżynier architekt, również z Wrocławia – przedstawiała kolejno pani Kolarska.
Pan Anzelm uścisnął z kolei dłoń bardzo przystojnego młodego człowieka, ubranego w sportową marynarkę, spod której widać było kolorową koszulę w kratę.
– No i na koniec pan Piotr Brona – pani Kolarska zwróciła się do barczystego mężczyzny średniego wzrostu, który stał na uboczu z rękami założonymi na plecach. – Pan Brona jest opiekunem naszego sadu i inspektów, gdyż mamy tu małe ogrodnicze gospodarstwo na własny użytek.
Brona miał gładko wygoloną twarz o suchych rysach i mocnych szczękach. Gładko zaczesane do tyłu włosy przyprószyła mu na skroniach siwizna.
Pan Anzelm spotkał się wzrokiem ze spojrzeniem spokojnym, jakby trochę sennym. Uścisk suchej dłoni był mocny, ale krótki.
Kiedy prezentacja została zakończona, gospodyni ujęła przyjacielskim gestem ramię pana Anzelma mówiąc:
– Z powodu burzy wszyscy siedzą w domu, miał więc pan możność poznać całe towarzystwo od razu. Teraz zabieram pana na spóźniony podwieczorek.
Pan Anzelm wchodząc do stołowego zastał tam siedzących przy stole dwóch mężczyzn zajętych rozmową. Jeden w wieku lat ponad sześćdziesiąt, szczuplutki starszy pan o siwej, obfitej jeszcze czuprynie i pomarszczonej, czerwonej twarzy. Drugi lat około czterdziestu, ubrany w biały pulower, miał szpakowate, falujące włosy, twarz o wyrazistych rysach i duże piwne oczy.
– Pan Stanek, gospodarz naszego pensjonatu, a oto pan Hempel, dziennikarz z Warszawy – przedstawiła pani Kolarska.
Szpakowaty pan uniósł się z krzesła i bez słowa uścisnął rękę pana Szarotki.
* * *
Kiedy pan Anzelm wracał po podwieczorku do salonu, burza rozpętała się już na dobre. Deszcz siekł w szyby, zlewał je strugami wody i dzwonił w blaszane parapety okien. Na dworze zrobiło się ciemno. Ciemność tę rozświetlały często fioletowe błyskawice. Wówczas czerń za oknami przemieniała się w dżdżysty pejzaż, widać było ociekające wodą drzewa i smugi ukośnie padającego deszczu. Potem, już w ciemności, przewalał się gwałtowny łoskot grzmotu.
Towarzystwo rozbiło się na grupy. Obie starsze panie i pan Stanek obsiedli fotele wokół okrągłego stołu pośrodku pokoju i prowadzili przyciszoną rozmowę. Bolesza namawiał Hempla i Kuszara na partię bridża i jak zwykle brakło im czwartego. Wieleń, Sosin i Proca obstąpili Jolantę. Brona ulokował się w fotelu przy stojącej w rogu pokoju lampie, z gazetami na kolanach.
Pan Anzelm podszedł do grupy rozmawiającej młodzieży. Mówił Wieleń:
– …pogoda była właśnie taka jak teraz. Był późny jesienny wieczór. Lało okropnie i wiatr gwizdał za oknami, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi wejściowych. Mimo woli zauważyłem, że było jakieś dziwne, odmierzane, powtarzające się w równych odstępach czasu. Domek, który wam opisałem, znajdował się na peryferiach miasta, dość daleko od drogi. Usłyszawszy pukanie wyszedłem do sieni, zapaliłem światło i nie pytając, kto puka, odsunąłem rygiel i otworzyłem drzwi. Wiatr wpadł do sieni wraz ze strugami deszczu.
Na progu zobaczyłem mężczyznę dość młodego o ciemnych, błyszczących oczach. Zwrócił moją uwagę przede wszystkim jego ubiór. Na głowie miał szary cylinder z podwiniętymi bokami, ubrany był w coś w rodzaju surduta, również w szarym kolorze, a pod brodą, pomiędzy brzegami wysokiego sztywnego kołnierza, widać było białą jedwabną chustę. Lakierowane buty z cholewami odwiniętymi na zewnątrz sięgały do pół łydek.
Читать дальше