– Stary zamek i stary młyn? – spytał z zaciekawieniem pan Anzelm. – Jakież to romantyczne!
– Młyn w każdym razie nie jest tak stary jak zamek, ale i on ma już swoje lata… Jest to właściwie już rudera – objaśnił Bolesza. – Zresztą zobaczy pan, bo będziemy koło niego przechodzili. Nadzwyczaj pięknie położony, w pełnym uroku zakątku…
– Cóż, kiedy tam straszy… – rzucił z przedniej grupy Kuszar, który usłyszał słowa Boleszy.
– Straszy?… Naprawdę?… – pana Anzelma znów naszło przykre wspomnienie nocnej przygody.
– Zawracanie głowy! – zawołał Bolesza. – Jak zwykle, wokół takich starych, opuszczonych miejsc krążą rozmaite baśnie. Zapewne ktoś z okolicznych mieszkańców rzucił kiedyś parę słów dla żartu, następny dodał coś niecoś od siebie, ale już jak najpoważniej, a nawet z zaklęciem, że „na własne oczy…” i tak dalej, i oto mamy już gotową legendę z najdrobniejszymi szczegółami, lecz ani odrobiną prawdy.
Droga, którą szło towarzystwo, prowadziła wzdłuż drzew owocowych i inspektów, od których oddzielał ją niski żywopłot. Wśród inspektowych okien ujrzeli postać w słomkowym kapeluszu, przesyłającą im pozdrowienie gestem ręki. Był to ogrodnik, pan Brona.
Pani Wieczorek zamachała mu w odpowiedzi dłonią.
– Bardzo mi się podoba pan Brona – rzuciła – taki poważny i opanowany mężczyzna.
– Tak. Robi sympatyczne wrażenie – zgodził się Bolesza. – Rozmawiałem z nim parę razy. Jego inteligencja i bystrość sądów jest jak na ogrodnika niezwykła.
– Cóż w tym dziwnego?! – zaoponowała żywo pani Wieczorek. – Przecież nie jest ogrodnikiem tylko z praktyki. O ile mi wiadomo, ukończył w swoim zawodzie wyższe studia!
– Ach, tak? Mogłem się tego domyślić – mruknął Bolesza.
W bok od drogi skręcała ścieżka. Biegła ze wzgórza wzdłuż głębokiego, obrośniętego krzakami parowu. Krzaki te, głóg, bez i jeżyny, zarastały brzeg jaru. Otoczenie było dzikie, ale pełne uroku. Wrześniowe słońce przygrzewało bardzo mocno, w ciszy letniego dnia gdzieniegdzie słychać było brzęczenie pszczół, szybkim lotem, niby ciemna smuga, mignęła jaskółka, z krzaków odzywało się ćwierkanie koników polnych. Nad tym pulsującym życiem rozpościerał się bezkresny, czysty błękit nieba z białą kulą słońca u zenitu.
Ścieżka, początkowo dość stroma, później coraz łagodniejszymi skrętami doprowadzała do obszernej, pełnej kwiatów łączki.
Był to naprawdę uroczy zakątek. Rzeczka rozlewała się tu szeroko, tworząc staw. Z drugiej strony rozsiadły się stare, rosochate wierzby i rozłożyste, wysokie topole, odbijające się w nieruchomej powierzchni wody, zarośniętej u brzegów rzęsą i trzciną. Nieco dalej na wodzie, niby na tafli zielonego marmuru, tkwiły na płaskich talerzach liści białe filiżanki wodnych lilii.
Z lewej strony krzaki parowu sięgały rzeczki, z prawej zaś, pomiędzy kilku ogromnymi drzewami, chylił się stary młyn, z rozpadającym się już, na wpół spróchniałym kołem, widocznym znad śluzy, która hamując bieg strumienia tworzyła staw. Krzaki z prawej strony biegły półkolem, otaczając młyn od tyłu. Ścieżka rozgałęziała się przed łączką. Lewa jej odnoga szła ku strumykowi, prawa ginęła w krzakach obok młyna.
Był on już bardzo stary i opuszczony. Wysoka trawa sięgała do samych ścian, a jedno z okien zasłonił zupełnie bluszcz. Wiekowe drzewa, rosnące wokół budynku, wyciągały nad nim konary niby opiekuńcze ramiona. Przysiadł w ich cieniu zgrzybiały, zasnuty pajęczynami. Nieruchome koło swoim bezwładem potęgowało jeszcze bardziej wrażenie opuszczenia, martwoty i starczej bezsilności, jaką sprawiał wśród bujności otaczającej go natury.
Towarzystwo minęło młyn i znalazło się na polnej drodze, wśród rozległych rżysk po ściętym zbożu.
Jolanta z Kuszarem wysforowali się naprzód. W pewnej chwili pan Szarotka, który był dalekowidzem, ujrzał, jak ręka dziewczyny oparła się na ramieniu młodego inżyniera i przez pewien czas tak pozostała. Ten poufały gest, w którym było coś więcej niż zwykła koleżeńskość, zdecydowanie nie podobał się panu Szarotce.
– Piękna okolica i wspaniałe powietrze! – Sosin, idący z Wieleniem i Procą w pewnym oddaleniu za młodą parą, odetchnął pełną piersią.
– Tak, naprawdę urocza miejscowość – odpowiedział mu Wieleń. – Dobrześ zrobił namawiając nas na ten pensjonat.
– No, widzisz – rzucił lekko Sosin. – Kuszar powinien być mi jeszcze bardziej wdzięczny – dokończył wskazując młodą parę. Wieleń roześmiał się:
– Przynajmniej na razie – uzupełnił.
– Nie dziwię się wam, żeście polubili tę miejscowość – wtrącił się do rozmowy Proca – bo i ja coraz bardziej ulegam jej urokowi.
– Prawda? Piękna okolica, a zamek, przynajmniej dla mnie, ma dużo romantycznego uroku!
– Był pan już tu, skoro namawiał pan Wielenia?
– Tak, podczas pierwszej połowy urlopu, na wiosnę.
– Nie rozumiem. Przecież to jest dom wczasowy, więc jak się panu udało drugi raz skorzystać z pobytu w nim w ciągu tego samego roku?
– Ach!… – Sosin roześmiał się. – Jestem tu zamiast jednego ze znajomych, który w ostatniej chwili, już po opłaceniu pobytu, musiał zrezygnować z wyjazdu. Ponieważ miałem jeszcze do wykorzystania dwutygodniowy urlop, więc w ten sposób znalazłem się tutaj po raz drugi!
– Z formalnego punktu widzenia… – zaczął Proca, lecz urwał w połowie rozpoczętego zdania. Po chwili zakończył uwagą: – Zresztą, co to mnie obchodzi…
– No właśnie – mruknął z wyraźnym przekąsem Wieleń.
Kiedy wracali zmęczeni do pensjonatu, powitał ich na tarasie administrator, pan Stanek. Staruszek zrzędził zaaferowany:
– Czy nie widzieliście mojej calówki? Była to stalowa taśma, zwijana w ebonitowy, okrągły futerał. Leżała ostatnio na okapie kominka w świetlicy. Jeśli ktoś ją sobie pożyczył, to proszę zwrócić.
Nikt jednak nie przyznał się do wzięcia calówki. W ogóle potraktowano nagabywania pana Stanka dość powierzchownie, puszczając je mimo uszu.
* * *
Hempel, zadowolony z samotności, wyniósł leżak pomiędzy drzewa parku. Znalazłszy zacieniony kąt pomiędzy dwoma starymi wiązami, zasiadł wygodnie, z brulionem na kolanach.
Jakiś czas siedział z założonymi pod głowę rękami, obserwując plamy słoneczne drgające światłem na zielonej trawie u jego stóp. Nieuchwytny ruch powietrza pomiędzy liśćmi powodował ich płochliwą żywość. To błyskały, to nikły, przesuwały się nieznacznie, zapalały się nieoczekiwanie i nagle gasły.
Było ciepło i cicho. Hempel przeciągnął się, cparł brulion o kolana i po chwilowym skupieniu począł pisać, kontynuując notatki z ubiegłych dni:
.
„…Stałem właśnie przy oknie, kiedy zobaczyłem nadjeżdżającą dorożkę. Wysiadła z niej komiczna, wysoka, chuda postać, niezdarnie wyciągając walizkę. Pod przekrzywionym kapeluszem długi nos, pofałdowana skóra policzków i krzaczaste brwi nad zacienionymi oczodołami. Tak chyba musiał wyglądać Don Kiszot. Wyobraziłem sobie przybyłego w starej zbroi, płaskim, blaszanym hełmie na głowie i doprawdy wydawało mi się, że to kawaler z Manczy w obawie przed czarownikami ubrał się w letni płaszcz z PDT, a Rosynanta zamienił na dorożkę. Potem widziałem go jeszcze, jak nieporadnie taszczył swoją walizkę.
Poznałem go podczas podwieczorku. Nazywa się trochę komicznie – Anzelm Szarotka – i muszę przyznać, że ten szyld z dowodu osobistego pasuje do obiektu jak ulał. Osobnik stanowi dziwny kontrast zarówno w zestawieniu z obecnym tu towarzystwem, jak i z dekoracją architektoniczną.
Читать дальше