– Nasze spotkanie w sobotę nadal jest aktualne?
– Ależ oczywiście! – Gestem ręki odsunął absurdalną sugestię, iż mógłby je odwołać. – Muszę pani wyjaśnić ważną kwestię: poza kilkoma wyjątkami, takimi jak recepcjonistka czy pani Rider, daliśmy naszym pracownikom wybór. Mogli tu zostać lub pójść do domu. Większość z nich wolała wyjść i uczynili to od razu.
– Rozumiem. Nie kryję, że jestem rozczarowana, ale spróbuję porozmawiać z tymi, którzy jeszcze są na miejscu. – Chyba nie było po mnie widać zaciekawienia, czy nagle zamknięcie firmy nie wiązało się przypadkiem z moją prośbą o pozwolenie na przeprowadzenie wywiadów.
– Może ja odpowiem na pani pytania? – zaproponował Drexel.
– Spróbujmy. O ile mi wiadomo, pracuje pan w Garner Pharmaceuticals.
– Jestem tam szefem działu prawnego. Jak pani zapewne wie, gdy firma, w której pracuję, zdecydowała się zainwestować miliard dolarów w Gen-stone, uzależniając to oczywiście od udzielenia szczepionce aprobaty przez Instytut Żywności i Leków, pan Garner został poproszony o wejście do zarządu spółki. W takich wypadkach zawsze deleguje on któregoś ze swoich bliskich współpracowników.
– Pan Garner wydaje się zaniepokojony faktem, iż Garner Pharmaceuticals straci renomę z powodu złej prasy Gen-stone.
– Jest tym bardzo mocno zaniepokojony i prawdopodobnie w najbliższym czasie podejmie kroki mające na celu przeciwdziałanie takiemu obrotowi spraw. Na razie jednak nie jestem upoważniony do dyskusji na ten temat.
– A jeśli nic nie zrobi?
– Aktywa Gen-stone zostaną sprzedane – uczynił dłonią okrągły gest, który miał mi dać do zrozumienia, że ma na myśli budynek wraz z wyposażeniem – a uzyskane środki przekazane wierzycielom.
– Czy prosząc o fory dla mojej gazety, miałabym zbyt wielką nadzieję? – zapytałam.
– Owszem, droga pani. – Lekki uśmiech był jednoznaczny z zamknięciem mi drzwi przed samym nosem.
Lowell Drexel i Adrian Garner stanowili doskonale dobraną parę gór lodowych. Jedynie Wallingford okazywał przynajmniej śladowe ilości ludzkich uczuć.
Skinęłam głową Drexelowi, podziękowałam Charlesowi Wallingfordowi, po czym wyszłam z gabinetu za panią Rider. Starannie zamknęła za mną drzwi.
– Zostało kilka telefonistek i maszynistek, jest też parę osób z działu konserwacji – powiedziała. – Od kogo chce pani zacząć?
– Chyba od maszynistek – zdecydowałam.
Chciała pójść przodem, ale dotrzymałam jej kroku.
– Czy mogę porozmawiać z panią?
– Wolałabym nie być cytowana w prasie.
– Nie skomentuje pani nawet zniknięcia Vivian Powers?
– Zniknięcia czy ucieczki?
– Pani zdaniem Vivian sfingowała swoje zniknięcie?
– Moim zdaniem podejrzane jest, że została tutaj po katastrofie samolotu. Widziałam również, jak w zeszłym tygodniu wynosiła z biura jakieś dokumenty.
– Po co zabrała je do domu?
– Bo chciała zyskać absolutną pewność, że nie będzie w nich nic, co pozwoliłoby dociec, gdzie się podziały, pieniądze. – W przeciwieństwie do zapłakanej recepcjonistki, pani Rider była wściekła. – Teraz pewnie już jest w Szwajcarii razem ze Spencerem i śmieje nam się w nos. Droga pani, straciłam nie tylko dochody. Ja także jak ostatni głupiec zainwestowałam w akcje tej firmy większą część życiowych oszczędności. Wolałabym, żeby Nick Spencer naprawdę zginął w katastrofie lotniczej. Już by się smażył w piekle za całe zło, jakie nam wyrządził.
Jeśli szukałam żywiołowej reakcji pracowników, to właśnie ją znalazłam.
Pani Rider gwałtownie poczerwieniała na twarzy.
– Mam nadzieję, że pani tego nie wydrukuje – powiedziała. – Syn Nicka Spencera, Jack, czasami przychodził tutaj z ojcem. Zawsze przystawał przy moim biurku, aby zamienić kilka słów. Dosyć już wycierpiał, nie musi czytać takich opinii o swoim ojcu, chociaż to człowiek godny pogardy.
– Co pani sądziła o Nicholasie Spencerze, zanim wyszła na jaw cała afera?
– To, co wszyscy inni: że jest jak święty. Że będzie czynił cuda. Taki sam komentarz usłyszałam od Allana Desmonda, gdy opisywał opinię Vivian na temat szefa. Sama też tak o nim myślałam.
– A tak całkiem prywatnie, co pani myśli o Vivian Powers?
– Nie jestem głupia, widziałam, że między nimi coś się kroi. Kto wie, może byli w biurze tacy, którzy się tego domyślili wcześniej niż on sam. Ale też co on widział w tej kobiecie, z którą się ożenił, tego nigdy nie pojmę. Niech pani mi tego nie weźmie za złe, wiem, że jest pani jej przybraną siostrą, ale zawsze kiedy się tu pojawiała – na szczęście niezbyt często – traktowała nas, jakbyśmy w ogóle nie istnieli. Mijała mnie i wchodziła prosto do gabinetu pana Wallingforda, zupełnie jakby miała pełne prawo mu przeszkadzać, niezależnie od tego, co akurat robił.
No właśnie. Czyli jednak naprawdę coś między nimi było.
– A pan Wallingford nie irytował się, kiedy mu przeszkadzała?
– Raczej był zawstydzony. To naprawdę wyjątkowo dystyngowany mężczyzna, a ona potrafiła potargać mu włosy albo cmoknąć go w czubek głowy, a kiedy prosił, żeby tego nie robiła, tylko się śmiała. Trudno było z nią wytrzymać. Jednych ignorowała, drugim wchodziła na głowę…
– Czy miała pani okazję obserwować relacje Vivian Powers z Nicholasem Spencerem?
Pani Rider, skoro już raz zaczęła mówić, zmieniła się w marzenie dziennikarza.
– Biuro miał w innym skrzydle, więc nieczęsto ich widywałam razem. Ale kiedyś zdarzyło się, że wychodząc do domu, miałam ich przed sobą, odprowadzał Vivian do samochodu. Jedno zetknięcie dłoni, jedno spojrzenie wystarczyło, żebym się domyśliła, że coś się szykuje. Wtedy pomyślałam sobie: „To dobrze. On zasługuje na lepszą kobietę niż tamta Królowa Śniegu”.
Byłyśmy już przy wejściu. Recepcjonistka przekrzywiła głowę, jak gdyby próbowała pochwycić strzępki naszej rozmowy.
– Nie będę pani dłużej zatrzymywała – pożegnałam się. – Obiecuję, że to, co pani powiedziała, zostanie między nami. Proszę zdradzić mi jeszcze jedno: teraz jest pani przekonana, że Vivian Powers została w firmie, by zatrzeć ślady po wyprowadzeniu pieniędzy z kont. Czy zaraz po katastrofie samolotu wyglądała na pogrążoną w żałobie?
– Wszyscy byliśmy wtedy smutni. Płakaliśmy rzewnymi łzami i mówiliśmy, jaki cudowny człowiek był z tego Nicka Spencera. Wszyscy też spoglądaliśmy na nią, bo podejrzewaliśmy, że zostali kochankami. A ona nic nie powiedziała. Wstała i poszła do domu. Może nie miała pewności, czy zdoła przed nami odegrać przekonującą scenkę. – Nagle odwróciła się ode mnie. – Zresztą, co za różnica. Jedna szajka. – Wskazała recepcjonistkę. – Betty panią oprowadzi.
Jak się okazało, w biurze nie pozostał nikt, z kim chciałabym porozmawiać. Ci, którzy byli w moim zasięgu, nie mogli nic wiedzieć o liście Caroline Summers do Nicholasa Spencera, napisanym w listopadzie. Zapytałam recepcjonistkę o laboratorium.
– Czy też jest już zamknięte?
– Nie, nie. Doktor Celtavini i doktor Kendall z asystentami na pewno będą tam jeszcze jakiś czas.
– Doktor Celtavini i doktor Kendall są teraz w laboratorium? – upewniłam się.
– Tylko doktor Kendall. – Recepcjonistka trochę straciła pewność siebie. Doktor Kendall najwyraźniej nie figurowała na jej liście osób, z którymi mogłam przeprowadzić wywiad, mimo to Betty do niej zadzwoniła.
* * *
– Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę, jak trudno jest uzyskać aprobatę dla nowego leku? – spytała doktor Kendall. – Tylko jedna na pięćdziesiąt tysięcy mieszanek chemikaliów, wymyślona przez naukowców, trafia na rynek. Badania nad lekarstwem na nowotwór trwają od dziesiątków lat. Na początku istnienia tej firmy doktor Celtavini był wyjątkowo zainteresowany wynikami eksperymentów prowadzonych przez doktora Spencera. Był tak pełen entuzjazmu, że zrezygnował z pracy w jednym z najbardziej prestiżowych laboratoriów badawczych w kraju – i przyłączył się do Nicka Spencera. Tak samo postąpiłam ja, przyznaję.
Читать дальше