Beverly Carter uśmiechnęła się.
– Wygląda pani świetnie, pani Reilly – odparła uspokajająco, spulchniając chorej poduszkę. – Dobrze, że spała pani tak długo. Chyba jest z panią znacznie lepiej niż dziś rano.
– Z pewnością lepiej – przyznała Nora, spoglądając na zegarek. – Wpół do siódmej. Nastawmy wiadomości, to się dowiemy, co jeszcze wydarzyło się dzisiaj na świecie.
– Jestem – zgłosiła swe przybycie Regan, otworzywszy lekko uchylone drzwi.
Twarz Nory pojaśniała.
– Wcześnie przyszłaś. Świetnie. Gdzie tata?
Regan zawahała się.
– Coś go zatrzymało.
– Pani Reilly, gdyby mnie pani potrzebowała, będę na korytarzu – zapowiedziała pielęgniarka.
– Beverly, a może poszłabyś na kolację? – zasugerowała Regan. – Pogawędzimy sobie trochę z mamą. Nie śpiesz się.
Kiedy pielęgniarka wyszła, Regan zamknęła dokładnie drzwi i powoli odwróciła się do matki. Miała udręczony wyraz twarzy.
– Regan, co się dzieje? – spytała Nora głosem, w którym już słychać było nutę paniki. – Czy wydarzyło się coś złego? Czy coś się stało tacie?
– Mamo, ja… – zaczęła Regan, szukając właściwych słów.
– Nie powiesz mi, że on nie żyje, Regan? – O Boże, proszę, szeptała w duchu Nora, tylko nie to.
– Nie, nie, nic takiego – zapewniła ją Regan szybko. – Dwie godziny temu z nim rozmawiałam.
– Wobec tego co? O co chodzi?
– Nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć. Został uprowadzony i ktoś zatelefonował do mnie z żądaniem okupu.
– Matko Boska – wyszeptała Nora. Przycisnęła dłonie do piersi, jakby chciała zasłonić się przed kolejnym ciosem. – Jak to się stało? Co konkretnie wiesz?
Regan z trudem udało się znieść widok przerażonej twarzy matki, gdy relacjonowała wszystko, co dotyczyło zniknięcia Luke’a, a było tego przecież tak niewiele: jej próby skontaktowania się z nim; decyzja, że uda się do gabinetu Jaya; podróż do domu w Summit z Alvirah Meehan, której reportaże kryminalnej Nora kiedyś jej przesłała, i w końcu telefon na komórkę z żądaniem miliona dolarów okupu.
– Jeżeli jest z nim Rosita, a on nie był obecny na pogrzebie, porwanie musiało nastąpić zaraz po jego wyjściu stąd, rano. – Oczy Nory były pełne łez. Spoglądała przez okno. To wprost nie do wiary, że jej mąż, z którym spędzili razem trzydzieści pięć lat, był w ten ciemny, zimny wieczór w jakimś nieznanym miejscu, na łasce kogoś, kto w każdej chwili mógł go pozbawić życia. – Możemy mieć ten milion dolarów. Ale Regan, musimy włączyć w to policję.
– Wiem. Alvirah jest zaprzyjaźniona z pewnym gościem, szefem oddziału do zadań specjalnych policji tu, na Manhattanie. On jest tym człowiekiem, którego należałoby wtajemniczyć. Ten oddział zajmuje się najgłośniejszymi sprawami kidnapingu. Alvirah jest ze mną. Czeka na korytarzu.
– Przyprowadź ją tutaj – rzekła Nora. – Tylko poczekaj chwileczkę. Kto jeszcze o tym wie?
– Nikt poza mężem Alvirah i jego siostrą, zakonnicą. Ona teraz właśnie siedzi przy nim u nich w domu, bo Willy po zabiegu stomatologicznym jest całkiem do niczego.
– A co z dziećmi Rosity? Kto się nimi zajmuje?
– Mam jej numer telefonu, był w notesie taty – odparła Regan. – Kiedy zadzwoniłam, rozmawiałam z jej przyjacielem, który właśnie zwolnił dochodzącą opiekunkę. Powiedziałam mu jedynie, że Rositę zatrzymały jakieś sprawy, ale odniosłam wrażenie, iż on podejrzewa coś bardzo złego.
– Byle tylko dzieci chwilowo miały opiekę. – Nora wzięła głęboki oddech, usiłując unieść się na łóżku. Przeklęta noga, pomyślała. Być uwięzioną w taki sposób, kiedy każdy nerw jej ciała domaga się od niej działania.
– Niech Alvirah wejdzie – powiedziała. – Nawiążemy kontakt z jej znajomym z policji, a potem razem załatwimy sprawę pieniędzy.
Regan ledwie zdążyła otworzyć drzwi, a Alvirah już wpadła do pokoju, podeszła do łóżka Nory i uścisnęła serdecznie jej dłoń.
– Nie spoczniemy, dopóki pani mąż i ta dziewczyna nie wrócą cali i zdrowi – obiecała.
Było coś takiego w postawie Alvirah Meehan, że Nora uwierzyła jej słowom.
– W zeszłym roku miałam odczyt w Akademii Policyjnej im. Johna Jaya na temat sprawy porwania dziecka, którą udało mi się rozwiązać – mówiła Alvirah. – Gazety nazwały ją przypadkiem flagowego dziecka, gdyż tę malutką dziewczynkę owinięto we flagę, kiedy porywano ją ze szpitala.
– Pamiętam tę sprawę – rzekła Nora. – To zdarzyło się również tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Alvirah skinęła głową.
– Tak jest. Odzyskaliśmy dziecko w Wigilię. Wtedy na moim odczycie był Jack Reilly i zaprosił mnie na lunch. Jest świetnym fachowcem i takim bystrym. Ma dopiero trzydzieści cztery lata i już w randze kapitana dowodzi oddziałem do zadań specjalnych policji. – Sięgnęła po telefon. – Będzie wiedział, jak się do tego zabrać. Urzęduje w Komendzie Głównej przy Plaża.
– Nosi nazwisko Reilly? – zdziwiła się Nora.
– Niech pani sobie wyobrazi! I pisze się tak samo jak wasze. Kiedyś go spytałam, czy nie jesteście spokrewnieni. – Alvirah wymownym gestem uprzedziła kontynuację tego tematu. – Nie jesteście.
Regan ze słabym uśmiechem usiadła na brzegu łóżka i zacisnęła dłoń na wyciągniętych ku niej palcach matki. Razem słuchały przedstawianych przez telefon argumentów Alvirah, nieprzyjmującej do wiadomości argumentów rozmówcy, uzasadniających ewentualną odmowę.
– Nic mnie nie obchodzi, czy będzie mógł wrócić do swych obowiązków przed poniedziałkiem – mówiła Alvirah. – Nikt się nie nadaje bardziej od niego. Musicie zaraz wysłać pagerem wiadomość o takiej treści: „Proszę niezwłocznie zatelefonować w niecierpiącej zwłoki sprawie do Alvirah Meehan na…”. Jaki tu jest numer telefonu, Regan?
– Podaj mu numer mojej komórki – odparła Regan. – 310-555-4237.
Alvirah odłożyła aparat.
– Jak znam Jacka Reilly’ego, będziemy miały od niego wiadomość w ciągu dziesięciu minut.
Osiem minut później telefon zadzwonił.
Jack Reilly nie przejmował się specjalnie wyjątkowo wzmożonym ruchem na East River Drive. Walizkę miał w bagażniku i zdążał w kierunku domu swych rodziców w Bedford. Było oczywiste, że droga zajmująca zwykle godzinę przedłuży się tego wieczoru prawie dwukrotnie. Świąteczny exodus z Manhattanu już się na dobre rozpoczął.
Spośród sześciorga swego rodzeństwa dwóch braci i jednej siostry nie widział od sierpnia, kiedy to wszyscy zgromadzili się w domu rodzinnym im wyspie Martha’s Yineyard. Licząc żony i dzieci, teraz zbierze się ich pod jednym dachem dziewiętnaścioro na całe cztery dni. Mam nadzieję, myślał uśmiechając się do siebie, że się nie pozabijamy nawzajem. Prognozy pogody wskazywały, że w czasie weekendu spodziewany jest potężny sztorm.
Nacisnął hamulec. Samochody poruszały się wprawdzie zderzak w zderzak, ale jeden z wozów po jego prawej stronie nagle gwałtownie skręcił i przeciął mu drogę. „Teraz będziesz jechał szybciej, co, kolego?” – zamruczał Jack pod nosem, spoglądając na niekończący się, jak okiem sięgnąć, potok czerwonych tylnych świateł samochodów.
Jack Reilly miał rudawoblond włosy ze skłonnością do falowania, oczy w kolorze orzechów leszczyny, bardziej zielone niż piwne, regularne rysy, mocno zarysowaną szczękę, był barczysty i mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt. Wybitnie inteligentny, odznaczający się szybką orientacją, poczuciem humoru i ciętym językiem, wyostrzonym, jak to bywa u osób wychowujących się w dużej rodzinie, posiadał niezaprzeczalny urok osobisty i dar zjednywania sobie ludzi. Zarówno w życiu towarzyskim, jak i w pracy stawał się mimowolnie postacią wzbudzającą i zainteresowanie, i zarazem zaufanie.
Читать дальше