P. D. James
Z Nienaturalnych Przyczyn
Tytuł oryginalny: Unnatural Causes
SUFFOLK
Pozbawione dłoni ciało leżało na dnie małej żaglówki, dryfującej po otwartym morzu i ledwie widocznej z wybrzeża Suffolk. Należało do mężczyzny w średnim wieku – niedużego, schludnego człowieczka w ciemnym garniturze w prążki, który okrywał jego szczupły korpus równie wytwornie po śmierci, jak za życia. Ręcznie szyte buty nadal lśniły – może z wyjątkiem lekkich zadrapań na czubkach – zaś pod wydatnym jabłkiem Adama widniał nienagannie zawiązany, jedwabny krawat. Nieszczęsny podróżnik, odziany z ortodoksyjną, miejską starannością; nie na taką śmierć się ubierał; nie na tę pustkę morza.
Owego wczesnego październikowego popołudnia jego szkliste oczy spoglądały na zdumiewająco błękitne niebo, na którym lekki wietrzyk z południowego zachodu tarmosił strzępki chmur. Drewniana łupinka, bez masztów i wioseł, kołysała się łagodnie na falach Morza Północnego, obracając bezwładną głowę to w tę, to w tamtą stronę, jakby w niespokojnym śnie. Rzadkie, jasne włosy sterczały nad gruzłowatym czołem; nos był tak cienki, iż zdawało się, że białe Ostrze kości lada moment przetnie napiętą skórę; małe usta O wąskich wargach otworzyły się, odsłaniając dwa duże przednie zęby, nadające twarzy wyniosły wygląd martwego zająca.
Zesztywniałe nogi obejmowały ciasno słupek środkowej ławki, okaleczone przedramiona leżały na dolnej ławie. Dłonie zostały obcięte w nadgarstkach. Prawie nie krwawił; nieliczne ciemne strużki zastygły wśród sztywnych, jasnych włosków, ława zaplamiona była nie bardziej niż pieniek u rzeźnika. Reszta ciała oraz deski podłogi pozostały czyste.
Prawą dłoń odjęto czystym cięciem, jedynie koniuszek kości promieniowej połyskiwał bielą, natomiast przy lewej coś poszło źle i ze zmasakrowanej tkanki sterczały ostre jak igły kawałki zmiażdżonego nadgarstka. Przed operacją podciągnięto rękawy marynarki i koszuli; teraz mankiety zwisały luźno, spinki mieniły się złotem, migocząc w promieniach jesiennego słońca przy każdym obrocie łodzi.
Spłowiała, pokryta łuszczącą się farbą żaglówka unosiła się na wodzie jak porzucona zabawka. Morze było prawie puste, jedynie na horyzoncie rysowała się sylwetka przybrzeżnego statku, płynącego torem wodnym od strony Yarmouth. Około drugiej ryk silników rozdarł powietrze i czarny punkt śmignął po niebie, ciągnąc w kierunku lądu pierzasty ogon. Potem wszystko ucichło; znów słychać było tylko chlupot wody o burtę i wołanie pojedynczych mew.
Nagle łódź gwałtownie zadrżała, po czym wyprostowała się i niespiesznie obróciła; jakby niesiona podwodnym prądem zaczęła posuwać się bardziej zdecydowanie. Czarnogło-wa mewa, która przysiadła na dziobie, by zastygnąć tam jak rzeźbiona figura, zerwała się w powietrze i dziko krzycząc zatoczyła nad ciałem krąg. Wśród plusku wody, powoli i nieubłaganie, maleńka łódka niosła swój straszliwy ładunek w kierunku brzegu.
Tego samego dnia, tuż przed drugą, nadinspektor Adam Dalgliesh zaparkował swego coopera na trawniku przed kościołem w Blythburgh i chwilę później wchodził już przez drzwi północnej kaplicy do jednego z najpiękniejszych wnętrz sakralnych w hrabstwie Suffolk. Był to jego ostatni przystanek w drodze na cypel Monksmere na południe od Dunwich, gdzie zamierzał spędzić dziesięć dni urlopu ze starą, niezamężną ciotką, swą jedyną żyjącą krewną. Ze swego londyńskiego mieszkania wyruszył zanim jeszcze miasto się obudziło, ale zamiast jechać prosto na Monksmere przez Ipswich, wybrał północną trasę do Chelmsford, by przekroczyć granicę Suffolk w Sudbury. Zjadł śniadanie w Long Melford, po czym skręcił na zachód, w stronę Lavenham, i podążył wolno przez złotozielone hrabstwo, najmniej ze wszystkich zepsute i pozbawione sztucznych upiększeń. I nastrój jego byłby taki jak ten dzień, gdyby nie jedno uporczywe pytanie, decyzja, której podjęcie odwlekał świadomie aż do tego urlopu: zanim wróci do Londynu, musi ostatecznie postanowić, czy poprosi Deborah Rłscoe, aby została jego żoną.
Co dziwniejsze, jego problem byłby prostszy, gdyby nie pewność, jaka będzie jej odpowiedź. Tak jak sprawy miały się obecnie, ponosił całą odpowiedzialność za ewentualną zamianę obecnego, przyjemnego status quo (przyjemnego dla niego, a i Deborah była chyba teraz szczęśliwsza niż rok temu?) na zobowiązanie, które dla nich obojga byłoby prawdopodobnie nieodwołalne, bez względu na konsekwencje. Niewiele jest tak udręczonych par jak te, które są za dumne, by się do tego przyznać.
Niektóre zagrożenia były mu znane. Wiedział, że Deborah niechętnie traktuje jego pracę. Nie dziwiło go to ani też nie uważał tego, samego w sobie, za ważne. Pracę wybrał sobie sam i nigdy nie zabiegał o cudzą aprobatę czy zachętę. Ale z obawą myślał o tym, że od tej pory każdy późny dyżur, każdą nagłą sprawę będzie musiał poprzedzić przeprosinami przez telefon. Chodząc tam i sam pod wspaniałym, wiązanym stropem z belek ł wdychając na wskroś anglikańską woń wosku, politury, kwiatów oraz wilgotnych śpiewników, uzmysłowił sobie, że to, czego tak bardzo pragnął, zostało mu dane dokładnie w chwili, gdy nie był już pewien, czy nadal tego chce. Takie doznanie zdarza, się za często, by rozczarować człowieka inteligentnego, niemniej potrafiło go jeszcze speszyć. Nie odstręczała go utrata wolności; ci, którzy najwięcej narzekali w tej sprawie, byli na ogół nieszczególnie wolni. Znacznie trudniejsza do zniesienia mogła być natomiast utrata prywatności, nawet w jej najprostszym, fizycznym sensie. Przeciągając dłonią po rzeźbionej piętnastowiecznej ambonie, próbował sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie z Deborah w jego mieszkaniu w Queenhithe, gdzie nie byłaby już wyczekiwanym gościem, a częścią jego życia, legalnym, uprawomocnionym członkiem rodziny.
Sytuacja w Yardzie też nie sprzyjała rozwiązywaniu spraw osobistych. Ostatnio podjęto znaczącą reorganizację, która, jak zwykle w takich razach, wywróciła na nice wszelkie ustalone zwyczaje -jak również lojalności – od pracy natomiast nie było chwili wytchnienia. Większość starszych stopniem oficerów już i tak pracowała po czternaście godzin. Jego ostatnia sprawa, choć zakończona pomyślnie, okazała się szczególnie uciążliwa. Zamordowano dziecko i śledztwo natychmiast zamieniło się w polowanie na człowieka; polowanie z rodzaju tych, których najbardziej nie lubił i które jego temperament najtrudniej znosił: w uparte, zawzięte sprawdzanie wszystkich faktów pod nieustającym ogniem mediów, przebiegające w atmosferze lęku i histerii otoczenia. Rodzice zmarłego dziecka przyssali się doń jak tonący, domagając się wsparcia i nadziei; nadal odczuwał wręcz fizyczne brzemię ich rozpaczy i poczucia winy. Musiał być zarazem pocieszycielem i spowiednikiem, mścicielem i sędzią. Nie było w tym nic nowego, ich rozpacz nie dotykała go osobiście i ten dystans był jego siłą, tak jak siłą niektórych kolegów stawał się ich gniew oraz olbrzymie, intensywne zaangażowanie. Ale nadal odczuwał napięcie tamtej sprawy i trzeba było czegoś więcej niż jesienne wiatry Suffolk, by oczyścić jego umysł z pewnych obrazów. Rozumna kobieta nie oczekiwałaby, że oświadczy się jej w takiej chwili i Deborah nie stanowiła tu wyjątku. Żadne z nich nie wspomniało o tym, że na kilka dni przed końcem śledztwa znalazł siłę, by skończyć drugi tomik swoich wierszy; ze zgorszeniem ujrzał wówczas, że nawet pomniejszy talent może stanowić usprawiedliwienie dla sobkostwa oraz inercji. Toteż ostatnio nie za bardzo siebie lubił i być może zbytnim optymizmem było sądzić, że wakacje zmienią ten stan rzeczy.
Читать дальше