Pierwszą był czarny kot, który wyszedł zza płotu i wolno przeciął ulicę przed jej nosem.
Drugą była dachówka, która z niewiadomego powodu spadła z dachu i uderzyła o ziemię trzy metry za nią. Nastąpiło to zaledwie kilka sekund po tym, jak kot zniknął między sztachetami przeciwległego płotu; kobieta, którą przed chwilą minęła, znalazła się jeszcze bliżej spadającej dachówki i krzyknęła, co właściwie bardziej ją przestraszyło niż dachówka. Przynajmniej na początku.
Przez dłuższą chwilę stała przed numerem dwudziestym szóstym, bijąc się z myślami. Czuła zapach morza dochodzący ze słabym wiatrem od brzegu. Z domieszką oliwy i oregano z pizzerii na rogu. Dom, przed którym stała, był niedużą dwupiętrową kamienicą czynszową z dwoma tylko wejściami. Typowa architektura lat siedemdziesiątych z wąskimi wbudowanymi balkonami od strony ulicy, może od podwórza też.
Nie jestem przesądna, pomyślała. Nigdy nie byłam, nigdy nie będę. Nie wierzę w takie śmieszne anachronizmy z mroczniejszych czasów… te słowa musiała zapożyczyć od Kima Wenderbouta – uświadomiła sobie – nauczyciela wiedzy o społeczeństwie w którym podkochiwała się połowa dziewczyn w klasie. Ona zresztą też.
Śmieszne anachronizmy? Mroczniejsze czasy? Czyli głupoty.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Na rynku dzwony zaczęły bić na siódmą.
Kot i dachówka, pomyślała. Nic nienaturalnego. Policzyła uderzenia. Doszła do ośmiu!
Odwróciła się na pięcie i wróciła tą samą drogą, którą przyszła.
Dziwne, pomyślała, kiedy niedzielnego przedpołudnia ponownie jechała autobusem. Dlaczego to zrobiłam?
Kot przebiegający przez ulicę i dachówka spadająca na ziemię? Nic w tym niezwykłego.
Spała jak suseł przez blisko dwanaście godzin. Wśliznęła się do łóżka zaraz po powrocie do schroniska, a obudziła o wpół do dziesiątej, gdy jedna z Dunek upuściła miskę na podłogę.
Wzięła prysznic, wymeldowała się i akurat zdążyła na autobus, który odjeżdżał dwadzieścia po dziesiątej. Śniadanie: gruszka i oranżada gruszkowa. Zróżnicowane aż nadto.
Dziwiło ją własne zachowanie poprzedniego wieczoru. Zupełnie do niej niepodobne, zdała sobie z tego sprawę jeszcze wyraźniej w jasnym świetle dnia. Niepodobne do Mikaeli Lijphart, rozsądnej i racjonalnej – wśród klasowych przyjaciółek, owszem, były i takie, które bardzo chętnie oddawały się różnym formom New Age’u, mistycyzmu przełomu wieków czy podobnym fanaberiom, ale nie ona. Nie trzeźwo myśląca, stąpająca po ziemi Mikaela. Toteż wydarzenie z kotem i dachówką trochę ją zaskoczyło. I własna reakcja.
A jeśli i dzisiaj pojawią się jakieś znaki na jej drodze? Jak zareaguje?
Nonsens, pomyślała. Wczoraj to było wczoraj. Byłam zmęczona. Śmiertelnie zmęczona i psychicznie wyczerpana. Kto by nie był? Po dniach, w których nieszczęścia szły nie parami, ale czwórkami, jak mawiał Helmut. Całą kolumną.
Idąc w kierunku Goopsweg, uświadomiła sobie, że od wyjazdu wczoraj rano nie zadzwoniła do domu.
Nie obiecywała wprawdzie, że zadzwoni, ale zawsze dzwoniła. W zaułku za pizzerią dostrzegła budkę, a w torebce miała nową kartę telefoniczną. Zwolniła kroku i zaczęła rozważać za i przeciw.
Pewnie powinna? Nie było chyba powodu, żeby niepotrzebnie martwić mamę i Helmuta?
Owszem, był powód. I to dobry. Jeśli miała pozwolić sobie na trochę egoizmu.
No i skończyła osiemnaście lat.
Najlepiej, żeby nauczyli się przyjmować dobre ze złym, pomyślała. Telefon może zaczekać przynajmniej kilka godzin. Właściwie może zaczekać cały dzień.
Pogwizdując, minęła budkę telefoniczną.
Kobieta, która otworzyła drzwi, przypominała matematyczkę uczącą ją przez semestr w ósmej lub dziewiątej klasie. Ta sama wydłużona końska twarz. Te same blade oczy. Te same skudłacone, matowe, bezbarwne włosy. Przez chwilę Mikaela była tak pewna, iż to ta sama osoba, że miała nazwisko na końcu języka.
Przypomniało się jej jednak, że panna Dortwinckel odebrała sobie życie w czasie Bożego Narodzenia – zjadając, jeśli wierzyć plotkom, z pół tuzina kryształowych kieliszków. Zrozumiała, że miały po prostu pewne wspólne rysy, nic więcej. Podobną osobowość.
Lub jej brak. Może Pan Bóg miał w sumie ograniczone możliwości wyboru wyglądu. Zwłaszcza dla podstarzałych, nieco steranych kobiet.
Skąd mi się biorą takie myśli?, zdziwiła się. I jak to się dzieje, że pojawiają się tak szybko?
– Tak?
Głos był ostry i nieprzyjazny. Ani trochę nie przypominał głosu panny Dortwinckel, który akurat dobrze pamiętała.
– Przepraszam. Nazywam się Mikaela Lijphart. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, ale bardzo by mi zależało, żebym mogła z panią chwilę porozmawiać.
– Ze mną? Po co?
Mikaela poczuła odór alkoholu w jej oddechu. Mimowolnie cofnęła się pół kroku i musiała złapać za poręcz, żeby nie spaść ze schodów.
O jedenastej rano w niedzielę, pomyślała. Już pijana. Dlaczego…?
Potem uderzyło ją, że może ma to coś wspólnego z jej tatą. Z opowieścią jej taty. Czy…?
Zgubiła wątek. Albo porzuciła go świadomie. Kobieta patrzyła na nią złym wzrokiem.
– Po co chcesz ze mną rozmawiać? – powtórzyła. – Dlaczego nic nie mówisz? Masz trochę nie po kolei czy jesteś jakąś zasraną sekciarą, która próbuje kaptować dusze? Nie mam duszy.
– Nie, nie – zapewniła Mikaela. – Przepraszam, jestem trochę skołowana, ostatnio tyle się wydarzyło i nie bardzo wiem, jak mam się zachować. Chodzi o zdarzenie z czasów, kiedy byłam bardzo mała… miałam wtedy dwa lata. Próbuję je rozwikłać i myślę, że pani może mi pomóc. Nie jestem stąd. Mogę wejść na chwilę?
– Mam nieposprzątane – powiedziała kobieta.
– Zajmę tylko kilka minut.
– Gosposia nie przyszła w ostatni piątek, jest nieposprzątane, mówię.
Mikaela zdobyła się na uśmiech zrozumienia.
– Mnie to nie przeszkadza, ale jeśli pani woli, możemy pójść na przykład do kawiarni. Bylebym mogła z panią porozmawiać.
Kobieta mruknęła coś z wahaniem. Trzymając się kaloryfera, huśtała się powoli na piętach i zaciskała wargi.
– Jakie zdarzenie? Co chce pani wiedzieć?
– Wolałabym o tym nie rozmawiać w drzwiach. Chodzi o mojego ojca.
– Twojego ojca?
– Tak.
– A kim jest twój ojciec?
Mikaela zastanawiała się przez dwie sekundy. Potem podała nazwisko. Kobieta głośno wciągnęła powietrze, puszczając kaloryfer.
– A to ci dopiero. No to wejdź.
Mikaela nie miała najmniejszych wątpliwości, że gosposia nie przyszła w ostatni piątek. Ani w żaden inny piątek przez co najmniej pół roku. Nigdy nie widziała bardziej brudnego i niechlujnego mieszkania. Nie pomyślałaby nawet, że mieszkanie może tak wyglądać. Kobieta wpuściła ją do ciasnej kuchni śmierdzącej dymem tytoniowym, zepsutą rybą i jeszcze paroma rzeczami. Zrzuciła z małego stołu gazety i reklamy, tak że mogły usiąść naprzeciw siebie – z klejącym się blatem pomiędzy, na którym stały kieliszki, popielniczka i butelka.
Wiśniówka. Gospodyni nalała, nie pytając. Mikaela posmakowała klarownego czerwonego trunku, ciepławego i tak słodkiego, że omal jej nie zemdliło.
Kobieta wychyliła kieliszek do dna i odstawiła z trzaskiem na stół. Wyjęła papierosa i zapaliła.
Dlaczego nie może przynajmniej trochę wywietrzyć, pomyślała Mikaela. Dlaczego w środku lata mieszka zamknięta na śmietniku? Ohyda.
No, ale oczywiście nie przyszła tu, żeby omawiać sprawy higieny i porządku w mieszkaniu.
Читать дальше