Mock wypluł na klepisko łyk podłego piwa, które trąciło nieco benzyną, zapalił papierosa i czekał, aż Smolorz go dostrzeże. Stało się to niebawem. Smolorz, wracając od akwarium, spojrzał wesoło na trzech mężczyzn, którzy mu się uważnie przyglądali, i w jednej chwili stracił cały dobry humor. Mock wstał, minął Smolorza bez słowa i ruszył w stronę toalet, które mieściły się w ciemnym korytarzyku zastawionym skrzynkami po piwie i wódce, a kończącym się masywnymi drzwiami. Mock otworzył je i znalazł się na mikroskopijnym podwórku, na dnie ciemnej studni, której boki stanowiły pozbawione okien ściany szczytowe trzech kamienic. Schylił się i wystawił twarz ku zachmurzonemu niebu, skąd bardzo wolno leciał biały puch. Za chwilę stanął obok niego Smolorz. Wirth i Zupitza zostali w knajpie, zgodnie z poleceniem radcy, który nie życzył sobie żadnych świadków podczas rozmowy z podwładnym. Mock położył Smolorzowi ręce na ramionach i mimo bijącego od niego ostrego alkoholowego odoru przybliżył ku niemu twarz.
– Miałem dzisiaj ciężki dzień. W nocy odeszła ode mnie żona. Mój bliski współpracownik, który miał ją śledzić, nie robił tego, lecz pił. Jedyny człowiek, któremu ufałem, nie wykonał mojego tajnego polecenia. W zamian za to złamał uroczyste, podpisane w kościele, przyrzeczenie abstynencji.
Mock nie wytrzymał wódczanej woni, odsunął się od Smolorza i wetknął mu w usta papierosa. Wachmistrz zachwiał się do przodu i do tyłu i byłby upadł, gdyby jego plecy nie znalazły oparcia w ceglanej ścianie.
– Moja żona zdradzała mnie. Mój przyjaciel musi coś na ten temat wiedzieć, lecz nie chce mi nic wyznać – kontynuował Mock. – Ale teraz mi wszystko powie, łącznie z tym, dlaczego zaczął pić.
Smolorz przesunął palcami po twarzy i odgarnął z czoła wilgotne od śniegu kosmyki włosów. Na próżno usiłował je zaczesać. Jego twarz była bez wyrazu.
– Miałem dziś ciężki dzień – głos Mocka przechodził w szept. – W moim imadle była pewna Cyganka, pewien szatniarz, kurwa i bandyta. Jestem zmęczony i znudzony szantażowaniem ludzi. Nie zmuszaj mnie, bym to zrobił. Będę się czuł parszywie, kiedy zacznę cisnąć kogoś, kto jest lub był mi bliski. Oszczędź mi tego, proszę…
Smolorz dobrze wiedział, że szept Mocka zwiastuje wyższy stopień przesłuchiwania – przedstawienie argumentów nie do odparcia. Wspomnienie o Franzisce uświadomiło Smolorzowi, że Mock takie argumenty posiada.
– Taak – wybełkotał. – Orgie. Baron von Hagenstahl, Elisabeth Pflüger i pańska żona. One z baronem i ze sobą. Kakao.
Umysł Mocka w trudnych sytuacjach szukał oparcia w tym, co stałe i niezniszczalne. Przypominał sobie swe najlepsze lata młodości: uniwersytet, starych, siwych, wiecznie skłóconych ze sobą profesorów, zapach przemoczonych palt, seminaria, na których dyskutowano po łacinie, i całe stronice wykutych na pamięć starożytnych wierszy. Powracało jedno miejsce z Lukrecjusza, w którym mowa była o „płonących ścianach świata”. Teraz płonął mur otaczający podwórko. Cegły, na których oparł dłonie, paliły, a płatki śniegu spadały mu na głowę, parząc go jak kropelki roztopionego oleju. „Lukrecjusz pisał w innym miejscu – pomyślał Mock – o miłości jako tragicznym i wiecznym niespełnieniu. O kochankach, którzy kąsają się wzajemnie, by po chwili znów marzyć o ponownych ugryzieniach”. Przypomniał sobie historię beznadziejnie zakochanego rzymskiego poety, jednego z pierwszych poetes maudits, który popełnił samobójstwo w wieku czterdziestu czterech lat. Pomyślał o swoich czterdziestu czterech latach i o małym pistolecie Walther obciążającym wewnętrzną kieszeń marynarki. Świat płonął, a między flammantia moenia mundi [13] stał zdradzany mąż, żałosny rogacz, nędzny i bezpłodny manipulator.
– Na basenie – dukał dalej Smolorz. – Goryl barona złapał mnie. Musiałem się rozebrać. Sala gimnastyczna. Drabinki. Tam zrobili mi zdjęcie. Ja goły z kutasem w łapie. Potem na tle tych samych drabinek pańska żona z otwartymi ustami. Powiedzieli: „Przestań śledzić, bo inaczej Mock dostanie zdjęcie. Fotomontaż. Na nim jego żona i ty…”
Świat płonął, kochankowie odgryzali sobie wargi, wiarołomne żony zdradzały mężów na basenach, muzykalne blondynki o łagodnym dziecinnym głosie klękały przed szukającymi podniet arystokratami, a przyjaciele zapominali o swej przyjaźni. Świat płonął, a Lukrecjusz – piewca ognia – zażywał jakiś narkotyk, który miał go uczynić atrakcyjniejszym dla zimnej wybranki i który był jednocześnie przyczyną jego obłędu. Świat płonął, a obojętni bogowie siedzieli apatycznie, bezczynnie i bezcelowo w luksusowych międzyświatach.
Mock wyjął walthera i przyłożył do zlepionych śniegiem włosów Smolorza. Ten odwrócił się twarzą do ściany. Mock odbezpieczył. W nędznym pokoiku rudowłosy malec jadł kaszkę mannę. „On zabije tatusia?” – zapytał po czesku młodą Cygankę. Mock schował z powrotem rewolwer i usiadł na śniegu. Był pijany, w kieszeni płaszcza czuł ciężar walthera. Ciemną studnię wypełniał powoli dywan śniegu. Smolorz czekał na wykonanie wyroku, a Mock położył się na ziemi i przycisnął do niej twarz. Po pięciu minutach wstał i kazał Smolorzowi się odwrócić. Podwładny drżał ze strachu.
– Nie miałem z nią nic. To fotomontaż – wychrypiał.
– Posłuchajcie mnie, Smolorz – Mock otrząsał śnieg z płaszcza – przestańcie pić i śledźcie dalej von Hagenstahla. Może moja żona będzie się z nim kontaktowała. Nawet jeśli baron was zauważy i spełni groźbę, możecie być spokojni. Po prostu dostanę fotomontaż. Już o tym wiem i nic wam nie zrobię. A teraz wytrzeźwiejcie i idźcie krok w krok za baronem von Hagenstahlem. To wszystko.
Smolorzowi udało się zaczesać palcami włosy, zapiął marynarkę, poprawił przekrzywiony kapelusz i wszedł do knajpy. W ciemnym korytarzyku zatrzymała go potężna dłoń Zupitzy. Wirth wyszedł na podwórko i zbliżył się do Mocka.
– Puścić go? – zapytał.
– Tak, nie musisz go śledzić. Będzie go śledziło własne sumienie.
Wirth dał Zupitzy odpowiedni znak.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA SIÓDMA RANO
Przez sobotę i pół niedzieli padał śnieg. Miasto spowite było lekkim, tłumiącym wszystko całunem. Zamiast stukania kopyt dorożkarskich szkap wrocławianie słyszeli lekki szmer sunących po ulicach sań, zamiast stukania po trotuarach damskich pantofli – skrzypienie śniegu, zamiast chlupotu brudnej wody – suchy trzask mrozu. Szyby pokryły się lodowym kwieciem, kominy buchały kopciem, łyżwiarze ścigali się na sadzawce koło budynku Regencji Śląskiej, służące czyściły śniegiem dywany, a furmani wydzielali gorzelnianą woń. Po południu w niedzielę przestało śnieżyć. Ścisnął mróz. Lekkie i grube płachty śniegu zbiły się w grube i szorstkie grudy. Ich czyste powierzchnie zostały poprzecinane psim moczem i splamione końskimi odchodami. W zaułkach koło Rynku Solnego bezdomni wybierali pozycję, w której chcieli umrzeć, a kryminaliści zamykali się w swych bezpiecznych, ciepłych i cuchnących jaskiniach między Neuweltgasse i Weissgerbergasse. W gazetach pisano o oszustwach Willego Wanga, który przebrany w mundur huzara okradał i rozkochiwał w sobie służące i mężatki, i o dwóch przerażających, wymyślnych morderstwach. Ich sprawca interesował jedynie dziennikarzy i doczekał się już kilku psychologicznych charakterystyk.
O tym wszystkim nie wiedział ten, którego gazety nazywały „gwiazdą wrocławskiej policji kryminalnej” lub „psem gończym o nieomylnym instynkcie”. „Geniusz kryminalistyki” wsadzał już po raz trzeci tego ranka skołataną kacem głowę pod lodowaty strumień wody, a służący Adalbert wycierał szorstkim ręcznikiem jego skołtunione włosy i zaczerwieniony kark.
Читать дальше