Mock, nie patrząc w lustro, rozczesał włosy kościanym grzebykiem, z trudem dopiął sztywny kołnierzyk i przeszedł do jadalni, gdzie na stole dymił dzbanek z kawą, porzeczkowe konfitury słodko się rozlewały po zadziornych załamaniach chrupiącej skórki kajzerki, a żółtko kusiło, drżąc w śliskiej błonie białka. Mock nie miał jednak apetytu i nie było to spowodowane portwajnem, który naruszył wczoraj w dużym stopniu równowagę płynów w jego żołądku, lecz obecnością dyrektora kryminalnego Mühlhausa. Siedział on przy stole, spoglądał łakomie na śniadanie i wiercił zapamiętale szpikulcem w cybuchu zatkanej fajki. Mock przywitał się ze zwierzchnikiem i usiadł przy stole. Nalał sobie i gościowi kawy. Milczenie.
– Przepraszam pana, Mock, za to ranne najście – Mühlhaus przetkał w końcu fajkę i przerwał milczenie. – Mam nadzieję, że nie obudziłem madame Sophie.
Mock nie odpowiedział i rozcierał na podniebieniu żółtko, które miało smak żelaza.
– W sobotę nie było w pracy Smolorza – ciągnął Mühlhaus. – Wie pan dlaczego?
Mock wypił trochę ołowianej kawy, a poszarpane skrawki chrupiącej kajzerki jak stalowe opiłki raniły mu dziąsła.
– Niech pan milczy dalej – westchnął Mühlhaus i podniósł się z krzesła. – Niech pan pomilczy, napije się wódki i wspomni stare, dobre czasy… One już mijają. Bezpowrotnie.
Mühlhaus poprawił melonik, schował fajkę do skórzanego futerału i leniwie wstał od stołu.
– Adalbert! – krzyknął Mock. – Śniadanie dla pana dyrektora kryminalnego.
Następnie pociągnął potężny łyk kawy i poczuł dziwną harmonię smaku: dobrze wyprażonej kawy z przypalanym posmakiem mocnego wina, którego wspomnienie drażniło jego żołądek.
– Wszystko, co minęło, jest bezpowrotne – Mock spojrzał na Mühlhausa moszczącego się wygodnie za stołem. – To najmądrzejsza tautologia, z jaką się spotkałem.
– Seneka ujął to trafniej – przed Mühlhausem brzęczały sztućce i talerze, wprawnie rozkładane przez Adalberta. – Quod retro est, mors tenet [14] .
– Seneka był zbyt mądry, by utożsamić śmierć z niepamięcią – Mock przesunął językiem po szorstkim podniebieniu.
– Możliwe – Mühlhaus dłubał w jajku łyżeczką dokładnie tak samo jak przedtem w cybuchu, a kajzerka chrzęściła w jego popsutych zębach. – Ale o tym to pan już lepiej wie.
– Tak, wiem. To, co minęło, jest nie tylko w posiadaniu śmierci. Jest również w skarbnicy mojej pamięci – Mock zapalił papierosa ze złotym ustnikiem. Nad stołem zawirował dym. – A nad pamięcią, podobnie jak nad śmiercią, nie panujemy. Choć niezupełnie. Popełniając samobójstwo, wybieram rodzaj śmierci, a walcząc, decyduję, czy umrę z honorem, czy nie. Pamięć jest silniejsza niż śmierć, w odróżnieniu od niej nie daje żadnego wyboru i podsyła mi pod oczy wbrew mojej woli minione obrazy. Nie mogę wymazać pamięci, jeśli nie chcę się znaleźć w szpitalu wariatów…
Mock umilkł gwałtownie i rozgniótł papierosa w popielniczce. Mühlhaus rozumiał, że nadchodzi chwila niosąca nieodwracalny skutek. Albo Mock wszystko wyjawi i tym samym uwolni Mühlhausa od jakichkolwiek decyzji, albo niczego nie powie i będzie musiał wypełnić suchy formularz – ostatni dokument w jego policyjnych aktach personalnych.
– Proszę o miesięczny urlop bezpłatny, Herr Kriminaldirektor – Mock obracał w palcach przycinacz do cygar.
– Z powodu? – Mühlhaus skończył jeść i przełknął resztki kawy, przechylając głowę tak gwałtownie, jakby wypijał kieliszek spirytusu.
Zapadło milczenie. Wybór należał do Mocka: albo pomoc Mühlhausa, albo dymisja.
– Muszę odszukać żonę. Odeszła ode mnie. Uciekła. Jest chyba w Berlinie – radca dokonał wyboru.
Mühlhaus podszedł do okna i kiwnął dłonią.
– Wyśmienite śniadanie – powiedział, zapalając fajkę. – Ale już musimy iść. Rajca Eduard Geissen nie żyje.
Mock znał dobrze rajcę miejskiego Geissena, człowieka nieposzlakowanej uczciwości, który nade wszystko uwielbiał opery Wagnera i każde posiedzenie śląskiego Landtagu kończył dramatycznymi apelami o budowę letniej opery.
– Gdzie? – Mock zapinał szybko bursztynowe spinki.
– W burdelu – Mühlhaus wciskał przed lustrem zbyt mały melonik.
– Którym? – Mock wsuwał ramiona w rękawy trzymanego przez Adalberta płaszcza.
– Na Burgfeld, koło starej wozowni – Mühlhaus otwierał drzwi, rozsnuwając wokół wonny obłok dymu.
– Jak? – Mock pogłaskał Argosa i ruszył po schodach.
– Ktoś go powiesił głową w dół – Mühlhaus zadudnił obcasami na drewnianych stopniach. – Nogę Geissena morderca wcisnął w pętlę zrobioną ze struny od fortepianu, a drugi koniec przywiązał do żyrandola. Kiedy Geissenowi krew napłynęła do głowy, przeciął tętnicę biodrową. Najprawdopodobniej bagnetem. Geissen się wykrwawił.
– Gdzie była dziwka Geissena?
– Obok. Zarżnięta tym samym bagnetem – Mühlhaus przepuścił w drzwiach jakiegoś łysego pana w binoklach, który omiótł Mocka ostrym spojrzeniem, Radcy przypomniał się dwukrotnie błysk tych binokli, gdy usiłował żonę – owiniętą wokół jego bioder – wetrzeć w ścianę korytarza, i potem w tę noc czwartkową, kiedy zgwałcona Sophie w panice zbiegała, stukając obcasami. Teraz binokle błyszczały zapiekłą bezsennością, pogardą i szyderstwem. Mock porażony wspomnieniami zatrzymał się gwałtownie na trotuarze.
– Muszę odnaleźć żonę.
Nadjechały sanie i stanęły obok nich przy krawężniku. Koń buchnął wonią stajni, woźnica – źle przetrawionego samogonu. W saniach siedział młody człowiek w meloniku i palił cygaro. Zniecierpliwiony koń bił kopytem w zamarznięty śnieg.
– Odnajdzie ją ktoś inny – Mühlhaus wskazał na mężczyznę siedzącego w saniach. – Ktoś, kogo ona nie zna.
– Ona zna wszystkich – powiedział Mock. – Wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety. Ale tego chyba nie. Nie słyszałem, aby zadawała się z pedałami.
Mühlhaus ujął Mocka pod ramię i popchnął go lekko w stronę sań. Młody człowiek uśmiechnął się na powitanie i stuknął palcem w rondo melonika, zdradzając wojskowe przyzwyczajenie. Mock odsalutował.
– Przedstawiam panu, panie radco – rzekł Mühlhaus – prywatnego detektywa z Berlina, pana Rainera Knüfera.
– Mieszka pan od dawna w Berlinie? – Mock wyciągnął rękę do detektywa Knüfera.
– Od urodzenia – Knüfer czym prędzej uściskał prawicę Mocka i wręczył mu swoją wizytówkę. – I znam to miasto równie dobrze jak własne mieszkanie. Znajdę w nim każdą pluskwę.
Nikt się nie roześmiał oprócz detektywa Knüfera. Sanie ruszyły. Śnieg zatrzeszczał pod płozami, zatrzeszczała czaszka Mocka w imadle kaca. Kopyta konia biły w jego skronie, a pod powieki dostał się śnieg zmieszany z solą i piaskiem. Radca mimo przejmującego mrozu zdjął kapelusz, powachlował się nim i szybkim ruchem chwycił Knüfera za gardło.
– Znajdziesz każdą pluskwę? – spojrzał na Knüfera ołowianym wzrokiem. – Skurwysynu, moja żona nie jest pluskwą, która wlazła za twoją tapetę.
Mühlhaus szarpnął go za przedramię. Mock opadł na tylne siedzenie sań. Knüfer odkaszlnął i wyrzucił niedopałek cygara. Stara pomarańczarka – przeklinając głośno – szukała peta wśród zamarzniętych owoców, Mühlhaus przytrzymywał Mocka za ramię, a Knüfer obojętnie obserwował przebiegającego przez Augustastrasse kundla. Mock rozsiadł się wygodnie i zaczął rozcierać zaczerwienione uszy.
– Znajdę pańską żonę – powiedział sucho Knüfer. – Mówiąc o pluskwie, miałem oczywiście na myśli własne mieszkanie, nie Berlin. Proszę mi wybaczyć.
Читать дальше