– Jeśli ja wpadnę, możesz pan pogwizdać na swoje honorarium. I kryć nikogo też nie zamierzam. – Mężczyzna rozluźnił krawat. – A poza tym pana też mogą już szukać. Pojeździsz pan po mieście i jak będzie pan miał ogon, odciągnie go pan za opłotki. I… – Zleceniodawca uśmiechnął się półgębkiem. – I wróci pan Bychawską, koniecznie przejeżdżając obok rogu Garbarskiej. To ważne. Wie pan, gdzie to jest?
– Wiem. Co dalej?
– Tam ktoś się nimi zajmie. Myślę, że nie przestraszy się pan wystrzałów. Potem proszę skręcić w Garbarską i pomóc chłopakom. No a gówniarze będą pewni…
– …że to ich tajemniczy wąsaty szef – odgadł Swierżawin. – Tak, tak – dodał, widząc zdziwioną minę szefa. – Nie docenia mnie pan. Jestem już kilka dni w waszym zapyziałym mieście, a to dla mnie dość, by wiedzieć, o czym rozmawia przy wódce tutejsza granda. I przypuszczam również, że nie pokazywał się im pan za dnia ani przy dobrym świetle…
– Jak pan dalej będzie taki bystry, damy sobie radę. No rusz się pan, nie ma czasu!
– Poniatno. Daj pan kluczyki.
I teraz Swierżawin dociskał gaz do dechy, pędząc w stronę Nałęczowa. Wciąż nie rozumiał, w jaki sposób Achajczyk zdołał się wymknąć. Jego myśli krążyły własnymi drogami, nie podsuwając żadnych wniosków. Przypomniał sobie nawet, że przed trzydziestu laty matka sprała go, gdy zagadał się z chłopakami z sąsiedztwa i wpadł do cerkwi kilka minut po tym, jak pop zaczął odprawiać mszę. Tak, spóźnił się również w ostatnią niedzielę…
– Siedź na dupie, gówniarzu! – warknął Swierżawin do jednego z grandziarzy, który właśnie otworzył szybę i wystawił za okno rewolwer. Młodemu bandycie łapy aż drżały z podniecenia.
– Zdejmę szofera i się rozkraczą! – zarechotał chłopak. – A co? Założy się pan?
– Założę się, że jak auto podskoczy, to możesz władować kulę w nasze tylne koło. W najlepszym razie zmarnujesz nabój, a drugiego nie wysrasz. Zapamiętaj sobie, swołocz, strzela się wtedy, kiedy ma się szansę trafić.
* * *
Szosa nałęczowska biegła na zachód, to wspinając się pod górę, to opadając. Była pusta, tylko bezlistne drzewa wyłaniały się z porannej mgły tuż na poboczu, chwilami niebezpiecznie blisko omijającego wyboje samochodu. Kudrela klął pod nosem, kiedy ścigany peugeot znikał za zakrętem, dzięki małym rozmiarom sprawniej lawirując między dziurami w nawierzchni pamiętającej jeszcze cara. Jednak na prostych odcinkach CWS szybko dopędzał bordowe auto.
– Macie mapę drogową? – zapytał Maciejewski.
– W schowku – odparł kierowca, nie odrywając wzroku od szosy.
Trasa była oznaczona czerwonymi kreskami: „droga poboczna, w większości wypadków zdatna także dla automobilistów”, jednak okazała się taka tylko w teorii. Albo w „mniejszości wypadków”. Pod Tomaszowicami wpadli na całkiem rozjechany odcinek, żwir chrzęścił pod kołami, a wóz co chwila podskakiwał, osuwając się w koleiny. Kierowca znów włączył syrenę. Przemknęli przez wieś ponad czterdzieści na godzinę odprowadzani wściekłym ujadaniem kundli. Napatoczył się też miejscowy policjant na rowerze, ale nim odstawił swój wehikuł pod płot i ściągnął przewieszony przez plecy karabin, oba auta zdążyły go minąć.
Zyga studiował mapę, próbując przewidzieć, co zrobią uciekający.
– Wąwolnica, tam pewnie odbije w lewo na Niezabitów. Na szosę puławską nie będzie się chyba pchał. Cholera, warto by zawiadomić tamtejszy posterunek. Wrócić do wsi? – zapytał szofera.
– Lepiej zatelefonować ze stacji w Motyczu. Jak się uwiną, może zdążą zablokować szosę. No bo co? Zestawić dwie furmanki i będzie!
– Zdążą albo i nie. Dobra, dalej!
Za Tomaszowicami zaczęły się kolejne ostre zakręty omijające wysokie skarpy wąwozów. Nawierzchnia była jednak lepsza i przyspieszyli do prawie siedemdziesięciu na godzinę. Silnik CWS-a warczał na wysokich obrotach. Zyga siedział wciśnięty w oparcie, powstrzymując mdłości.
– Może teraz spróbować, panie kierowniku? – Fałniewicz wyjrzał przez okno i przymierzył się do strzału. Mundurowy z pistoletem maszynowym też opuścił szybę po swojej stronie. Do auta wtargnęło ciężkie, wilgotne powietrze i przejmujący chłód.
– Nie, nie chcę miazgi na szosie – powiedział Maciejewski.
Zza kolejnego zakrętu wyjechali na prosty odcinek drogi. Po lewej pokazał się nasyp z torami kolejowymi, gdzieś przed nimi była już blisko niedawno zbudowana stacja w Motyczu. Nagle przez warkot silnika przedarł się gwizd parowozu.
– Jasna cholera! – zawołał kierowca. – Widzi pan?
Nieco na prawo przed nimi, od Warszawy i Puław, mgła wyraźnie gęstniała. Nie, podkomisarz też dostrzegł, że to nie była mgła, ale kłęby dymu z lokomotywy. Peugeot rozpaczliwie wyrwał do przodu, widać jego kierowca również zauważył, że to ostatni moment, aby przeskoczyć tory, nim dróżnik opuści szlaban.
– Nawet jak on zdąży, my nie przelecimy – pokręcił głową szofer. – Bez szans, panie komisarzu.
– Fałniewicz! – Zyga wykręcił głowę do tyłu. – Jak przyhamujemy, wyskakuj i wołaj do dróżnika, żeby dzwonił do Wąwolnicy. Cholera! – przypomniał sobie. – Budka po drugiej stronie torów!
Już było widać biało-czerwony wolno opadający drąg. Pociąg zbliżał się do stacji…
Nagle peugeot podskoczył na wyboju i wytracił nieco prędkość. Niby niewiele, może pięć, może dziesięć kilometrów na godzinę, ale kierowca uciekającego samochodu musiał dostrzec, że nie zdoła przemknąć przed lokomotywą, nawet jeśli staranuje opuszczony szlaban. W dodatku coś źle zadziałało w mechanizmie rogatki. Zamiast iść równo w dół, drąg przeskoczył kilka trybów i zachwiał się niczym wędka podczas brania – tak zdążył o tym pomyśleć Maciejewski.
Bordowe auto zatrzymało się z piskiem opon i wyskoczył z niego mężczyzna w jasnym płaszczu. Pędem rzucił się w stronę jadącego pociągu.
– Z wozu! – wrzasnął Zyga, naciskając klamkę. – Stój, policja! Bo będę strzelał! Stój, Lennert!
CWS zablokował drogę. Kudrela zaciągnął ręczny i stanął z pistoletem w ręku na szerokim stopniu tuż za kołem zapasowym. Mundurowy puścił krótką serię w powietrze. Fałniewicz już biegł w kierunku peugeota, mierząc w tylne okno auta.
– Uwaga! – ostrzegł tajniaka Maciejewski. – Lennert ma broń!
Bandyci, którzy pozostali w wozie, jakby zgłupieli. Dopiero po chwili dotarło do nich, że szef ich wystawił, a sam chce wskoczyć do pociągu i uciec. Któryś otworzył drzwi…
Znów zagwizdała przenikliwie lokomotywa. Maciejewski dostrzegł schyloną sylwetkę człowieka, który już sięgał ręką do poręczy wagonu trzeciej klasy.
– Lennert, rzuć broń! – krzyknął podkomisarz.
Wąsal odwrócił się i oceniwszy, że zdąży jeszcze wskoczyć do pociągu, przyklęknął z pistoletem w wyciągniętej ręce. Strzelił dwa razy.
Kudrela pierwszy odpowiedział ogniem, osłaniając mundurowego z automatem, który biegł skulony wzdłuż torów. Fałniewicz stał w rozkroku na wysokości tylnych kół peugeota, celując w szybę od strony pasażera. Podkomisarz chciał ścigać uciekającego, ale musiał pomóc tajniakowi. Podbiegł do peugeota, zajął pozycję po skosie przy lewym kole z tyłu auta.
– Rzucić broń! Ręce do góry! – krzyknął.
Kątem oka zarejestrował, że kilkunastu pasażerów pociągu ciśnie się do okien. Jakaś idiotka nawet podsadzała dziecko. A ścigany, stojąc już na stopniu wagonu, znów strzelił.
Читать дальше