Kiedy Zyga przestał już myśleć o śledztwie, poczuł, że wódka zrobiła swoje. Zakolebał się, wpadając w głęboką kałużę, i poczuł w gardle smak żółci.
Doczłapał do mostu na Bystrzycy. Był pokraczny, ale solidny, stalowy. Nie to co drewniany na Piłsudskiego, który co cięższe furgony pokonywały z trudem. Jednak Maciejewski miał wrażenie, że tej nocy wiatr zdołał rozkołysać przęsła. A potem morska choroba dopadła go na całego. Zdjął kapelusz, żeby mu nie wpadł do wody, i przechylił się nad barierką.
Długo jeszcze odkasływał i spluwał do rzeki, nareszcie poczuł się lepiej. Zarechotał sam do siebie, podniósł głowę i zaryczał na cały głos:
Bystrzyyyca niech do Wieprza
swe wody toooczy precz,
a naaasza Unia Lublin
wygrywa kaaażdy mecz!
Gdzieś przed nim, w pobliżu folwarku na Rurach rozszczekały się psy. Po lewej spłoszony bażant szurnął na oślep w martwe kartoflisko. Zyga wcisnął mocno kapelusz na głowę, postawił kołnierz płaszcza i ruszył przed siebie.
Przeszedł może sto metrów, gdy ujadanie zrobiło się głośniejsze, a na drodze zamajaczyły świecące w ciemności ślepia. To nie były folwarczne psy, ale jakaś włócząca się po łąkach bezpańska zgraja. Wytrzeźwiał w jednej chwili. Wycofywał się tyłem w stronę mostu, ale było za późno. Kilka kundli skoczyło ku niemu z wściekłym warczeniem. Maciejewski wyrwał rewolwer z kabury, ale zanim zdążył strzelić, najzajadlejszy ze zdziczałej sfory chwycił go za połę płaszcza. Zyga cofał się, cały czas celując w kudłaty łeb, jednak w nikłym blasku księżyca miał wrażenie, że dostrzega dwie albo i trzy lufy. Ciągle drgały i ciągle któraś z nich była wymierzona nie w psa, a w nogę Maciejewskiego.
Kundel sięgnął zębami rękawa, ale podkomisarz zdołał zdzielić go kolbą – najpierw w twardy łeb, potem w nos. Pies odskoczył, piszcząc, tylko że już dobiegały dwa kolejne. Zyga wystrzelił raz, drugi, trzeci. Oczy jednego z kundli zgasły, usłyszał przenikliwe skomlenie, a reszta uciekła gdzieś w bok, w stronę hipodromu i klubu jeździeckiego.
Zyga biegł, zwracając uwagę jedynie na to, by trzymać się drogi. W folwarku ktoś zapalił światło, gdzieś trzasnęły drzwi, ale podkomisarz minął zabudowania i dopadł brukowanej ulicy. Nigdy nie sądził, że widok pokracznych parterowych domów i majaczącej za nimi bryły cegielni kiedykolwiek sprawi mu przyjemność. Dopiero teraz schował broń i sapiąc, dotarł do pustego o tej porze przystanku autobusowego. Oparł się o słup i drżącymi rękami wyjął papierosa, ale ledwie zapalił zapałkę, wiatr natychmiast zdmuchnął wątły płomyk.
12 listopada 1930 r., środa
Maciejewski otworzył oczy, zanim jeszcze zadzwonił budzik. Gardło miał wysuszone i nieruchawe jak szewskie kopyto, we łbie lekko łupało. Obrócił się w stronę biblioteczki z rozrzuconymi w nieładzie książkami, sprawdził, czy jest w stanie czytać tytuły na ich grzbietach, nawet gdy stoją wspak. Nie było zagrożenia, kontrolował kaca.
Czekając na dźwięk budzika – równie namolnego jak telefon na jego biurku w komisariacie – wodził wzrokiem po mieszkaniu. Zofia nienawidziła tej nory, nic dziwnego, że skorzystała z pierwszej okazji, aby odejść. Choć i tak wytrzymała z nim prawie dwa lata, próbując ucywilizować męża. „Niedługo dostaniesz awans, Zygu, a my żyjemy jak bankruci” – powtarzała do znudzenia. Potem zaczęli kłócić się o wszystko i o nic, wreszcie całkiem przestali rozmawiać. Przełożeni Maciejewskiego krzywo patrzyli na rozwody, ale on miał szczęście w nieszczęściu, bo pół roku po tym, jak uciekła z kochankiem, dopadła ją gruźlica. Tym sposobem Zyga nie musiał sprzedawać ohydnego domu po ciotce i zamiast niemoralnym rozwodnikiem, został doświadczonym przez los wdowcem. A kilka miesięcy później podkomisarzem i kierownikiem wydziału.
Myśli przerwało mu wściekłe dzwonienie. Przycisnął budzik ręką, a gdy ten zamilkł, podkomisarz spuścił nogi i zaczął szukać nimi kapci. Dopiero po chwili spostrzegł, że leżały daleko, aż pod oknem. Przenikliwy chłód z miejsca przeszył mu stopy. Zabrał się więc do rozpalenia w piecu.
Lubił kaca o poranku. Mógł wtedy wyłączyć nie tylko budzik, ale też tkwiącego w nim policjanta. Wrzucając drewniane szczapy w ogień, myślał o przyjemnych rzeczach – że w kuchni powinno być jeszcze kilka jajek, ćwiartka średnio czerstwego chleba, a już na pewno kawa i cukier. Jeśli zaś nie omylił się w rachubach – może nawet nieco mleka. Ale gdy zerwał kartkę z kalendarza, by nią ożywić przygasający płomień, przyszło niemiłe otrzeźwienie – była środa, a w środy przychodziła Kapranowa, żeby jako tako ogarnąć mu mieszkanie. Gdyby ją zawiadomił wcześniej, baba by pojędoliła, ale zjawiłaby się w czwartek. Tyle że wcześniej zupełnie nie miał do tego głowy.
Kapranowa mieszkała dwa domy dalej z mężem inwalidą, który rozpowiadał, że stracił nogę na wojnie bolszewickiej. Zyga jednak dobrze wiedział, że stało się to w pobliskiej cegielni na Glinianej. Chłop popijał zdrowo przez całą noc, a rano poszedł do pracy, ledwie wiedząc, jak się nazywa. Gdy wył z bólu, leżąc pod stosem ciężkich, wilgotnych, jeszcze niewypalonych cegieł, podobno jechało od niego jak z gorzelni. Dlatego nie dostał żadnego odszkodowania i wyrzucili go z roboty bez odprawy. Teraz pił mniej, bo nie miał za co, i jak zmiłowania czekał na każdą środę, gdy jego żona przynosiła parę złotych od „kochanego pana komisarza”.
Nie tylko zresztą parę złotych. Maciejewski nieraz umyślnie zostawiał na widoku pół paczki papierosów – bo całej by nie wzięła, byłoby to szyte zbyt grubymi nićmi, a ona miała swój spryt drobnego złodziejaszka. Podobnie znikała czasem część zawartości niedopitych flaszek albo jakieś groszaki, jeśli potoczyły się na podłogę. Ale w zamian pojawiało się mleko, masło czy jajka. Jednak tej środy Zyga miał ochotę na odrobinę spokoju.
Ledwie zdążył się umyć, ubrać, doczyścić jako tako buty i cokolwiek przekąsić, usłyszał skrzypnięcie furtki i kroki Kapranowej. Po chwili zapukała i weszła. Była malutka, gruba, ale niezniszczalna i hałaśliwa niczym tankietka. Od razu zaczęła gadać jak nakręcona:
– A dzień dobry, dzień dobry, kochany panie komisarzu! Ale tu bajzel u pana! Niech się pan nie nerwuje, zdrowia szkoda, a tego mordercy to musi nie złapiecie. Bo to ludzie gadają, że to wampir. Jajka pan tak smażył, że kto to widział, cała kuchenka zachlapana! Mój w kółko tylko, że będzie musowo wojna z Sowietami, no bo Piłsudski stary, a przecie taki Piłsudski to nie zemrze spokojnie, nim nie pogoni bolszewika, co?
Pracowicie rozmazywała brud szmatą, a jej małe sprytne oczka myszkowały, szukając czegoś, co mogłaby zwędzić.
Maciejewski zapalił papierosa i łyknął kawy.
– Piłsudski Piłsudskim, a mleka Kapranowa nie przyniosła? – zapytał.
– A co? Głowa boli? – Skrzywiła tłuste wargi w złośliwym uśmiechu. – Nie było jeszcze tej baby ze wsi. Pewno dlatego, że po święcie. Wszystkie psy jazgotały, jak pan komisarz nad ranem do domu się wracał. Podobnież ktoś strzelał.
– Strzelał?! – mruknął Zyga. Ciągle nie miał pomysłu, jak wytłumaczy użycie broni służbowej. – Też coś!
– Ja tam nie taka wyrywna, coby ozorem mleć na prawo i lewo. Jakby kto się pytał, to ja nic nie słyszała. I mój stary mógł nic nie słyszeć, choć był trzeźwy. – Przysunęła się niby przetrzeć stół, ale kilka razy spojrzała na podkomisarza znacząco, że od razu sięgnął do kieszeni.
Читать дальше