– Części musieli jednak mieć.
– Mieli. To prawda. Ale za jaką cenę? Trzy lub cztery razy drożej niż w cenniku. Potem, jak się z zaopatrzeniem poprawiło, te interesy zaczęły się kończyć. Kraść tutaj mu nie pozwoliłem, więc zwinął – chorągiewkę. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy wyczytałem jego nazwisko w gazecie. Taki pies – dodał z zawziętością Cielecki – musiał tak skończyć. Dobrze mu tak.
– A tych dwóch jego pomocników pamiętacie? Jak ich nazwiska?
– Jednemu było Kozłowski albo Kowalski. Na niego także marny koniec przyszedł. Prokurator wziął go jak swojego. Bodaj sześć lat mu przypalantowali. Z przyjemnością o tym wyczytałem w „czerwoniaku”. Ten drugi nie był lepszy, ale go dotychczas nie złapali. Nazywał się śmiesznie: Ciepławoda. Albo jakoś podobnie. Ale na pewno na końcu była „woda”. Każdy na niego inaczej wołał.
– Spotykał pan później tych ludzi i Strzelczyka?
– Nie – stary strażnik wzdrygnął się, jak diabeł na widok wody święconej.
Major powrócił do Pałacu Mostowskich zadowolony z wyników własnych i swoich ludzi. Wywiadowcy uzyskali potwierdzenie tego, co opowiadał Edmund Cielecki, chociaż ich rozmówcy nie wspominali kolegi z tak zapiekłą nienawiścią, jak stary strażnik. Rzeczywiście, Strzelczyk, wykorzystując panujące wówczas braki w zaopatrzeniu, urządził sobie pod bokiem państwowego zakładu przy Omulewskiej prywatny, bogato zaopatrzony w części zamienne interes. Kiedy w zakładzie często rozkładano ręce lub dawano termin dwutygodniowy, przed warsztatem dostarczano brakujący detal albo od razu, albo za godzinę, najdalej na drugi dzień, i to wprost do mieszkania właściciela wozu. Za to drożej, i to znacznie drożej. Ale ten, komu groziło dłuższe unieruchomienie samochodu, nie targował się i płacił. Inni na pewno kombinowali w podobny sposób, lecz nie byli tak sprytni jak Strzelczyk, który cały interes umiał zorganizować i rozkręcić na dość dużą skalę.
To trwało kilka lat. Skąd pochodziły części, którymi handlował? Różnie o tym mówiono na Omulewskiej, ale na ogół wszyscy byli zgodni co do tego, że nie z tego warsztatu. Dobry złodziej nie kradnie w swojej parafii – mówi przysłowie i jest w tym nieco prawdy. Strzelczykowi nie brakowało przezorności.
Natomiast pełną prawdą było to, że późniejszy przywódca napadu na bank w okresie pracy na Omulewskiej nie przyjaźnił się z kolegami, nie był przez nich lubiany. Więcej w tym jednak było zazdrości niż innych powodów. Ludzie nie lubią sprytniejszych od siebie. Toteż Strzelczyka pożegnano bez żalu i szybko o nim zapomniano. Dopiero sensacyjne wiadomości z prasy wydobyły tę sylwetkę z niepamięci. O jego towarzyszach nikt poza Cieleckim nie umiał niczego powiedzieć.
W każdym razie dochodzenie znowu ruszyło z martwego punktu. Czy tym razem we właściwym kierunku, ani major, ani jego szef, pułkownik Niemiroch, nie mogli mieć pewności. Jednakże postanowili iść dalej tym śladem.
– Musicie, majorze, koniecznie odszukać tego Kozłowskiego i Zimnąwodę – polecił pułkownik – i to jak najprędzej. Przynajmniej jeden z nich pomagał Strzelczykowi w przeprowadzce. Może przynajmniej trafimy do tego uczestnika napadu, który był u Rodzińskiej.
– Ciepła woda, a nie zimna – poprawił Kaczanowski.
– Wszystko jedno, Januszku, dla mnie może być i ciepła, byle ją odnaleźć.
– Jutro jadę do FSO. Takie nieczęste nazwisko powinni tam pamiętać.
Tym razem szczęście szło za oficerem milicji jak wierny pies. Wprawdzie w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu pracuje przeszło piętnaście tysięcy osób, lecz kiedy Kaczanowski zapytał się w dziale kadr o pracownika noszącego nazwisko „Ciepławoda”, urzędniczka roześmiała się i poprawiła:.
:- Może panu majorowi chodzi o Antoniego Dobrawoda, bo ciepłej to na razie nie mamy. Zresztą tej dobrej wody także już nie mamy, bo Antoni Dobrawoda nie pracuje w naszej fabryce od trzech lat. Ale takich nazwisk się nie zapomina. Mamy tak dla hecy zebrany zestaw rozmaitych imion i nazwisk naszych ludzi. Dobrawoda znajduje się na czele tej listy. Dzięki temu był znany w całym FSO. Zawsze przekręcano jego nazwisko, najczęściej nazywano go „Zimnąwódką”. Nie gniewał się zresztą o to. Któryś z kolegów zaproponował mu, aby zmienił nazwisko. Nie zgodził się. Z dumą wyjaśnił, że jest to staropolskie, szlacheckie nazwisko, lepsze od niejednego innego. Podobno gdzieś na Mazowszu jest cała wieś, której wszyscy mieszkańcy tak się nazywają.
– To możliwe – zgodził się major. – Jakiś dawny zaścianek szlachecki. Sam się zetknąłem z taką szlachtą zagrodową noszącą podobnie oryginalne nazwisko „Stary Brat”. Pisali się oddzielnie. Miałem kolegę szkolnego, właśnie tak się nazywał. Ale potem, zdaje się, zmienił nazwisko na „Starzyński”.
– To pierwsze było ładniejsze – zauważyła urzędniczka.
– Czy Antoni Dobrawoda odszedł od was ze względu na jakieś nadużycia? Z częściami fiata?
– O ile wiem, to nie. Musiałabym sprawdzić w jego aktach. Jeżeli dobrze pamiętam, to z imeiego powodu. On wybudował sobie domek na dalekim Służewcu. Za wyścigami. Musiał jeździć do FSO półtorej godziny w jedną stronę. Tracił dużo więcej czasu, niż gdyby mieszkał w Otwocku lub w Wołominie. Dlatego poszukał sobie zajęcia bliżej domu. Możemy odszukać w archiwum akta personalne Antoniego Dobrawoda i przesłać je panu majorowi. Naturalnie do zwrotu. Dzisiaj nie zdążymy, ale w ciągu najbliższych dni znajdziemy jego teczkę.
– Dziękuję pani, jeśli będę ich potrzebował, to zwrócę się do was w tej sprawie. Ale przypuszczam, że to, czego się dowiedziałem, na razie mi wystarczy.
Janusz Kaczanowski miał rację. Wystarczył jeden telefon do Biura Adresowego i adres poszukiwanego leżał na biurku oficera milicji. Rzeczywiście, to był daleki Służewiec. Posłany tam natychmiast wywiadowca ustalił, że we wskazanym miejscu znajduje się niewielka posiadłość. Ogródek owocowy z paroma oknami inspektów oraz domek wzniesiony najprawdopodobniej własnym przemysłem. Najpierw postawiono pokój z kuchnią. Później dobudowano do tego jeszcze dwa pomieszczenia i budyneczek gospodarczy. Antoni Dobrawoda mieszkał tam z żoną i trojgiem, dzieci. Najstarsza córka niedawno wyszła za mąż, sprowadzając swojego wybrańca do, domu rodziców. Dwoje młodszych chodziło do szkoły. Antoni pracował jako mechanik samochodowy w jednym z zakładów przemysłowych na Służewcu. Żona zajmowała się gospodarstwem domowym i ogrodnictwem, przynoszącym rodzinie pewne niewielkie dochody. Zięć był kierowcą samochodowym w tej samej fabryce co teść. Córka skończyła technikum handlowe i awansowała na zastępczynię kierownika w pobliskim MHD.
Miejscowy dzielnicowy uważał tę rodzinę za jedną ze spokojniejszych w jego obwodzie. Mężowie nie bili żon, młodsze dzieci nie tłukły kamieniami latarń ani nie popełniały innych chuligańskich wybryków. Jeśli się dopilnowało, to nawet i śnieg w zimie odmiatano z chodnika. Że tam czasem starszy trochę za dużo wypił lub młodszy po paru kielonkach był zbyt głośny, rzecz normalna. Dzielnicowy życzyłby sobie mieć tylko z takimi ludźmi do czynienia.
Major postanowił tym razem działać przez zaskoczenie. Teren był trudny do penetracji, a o wygodną kryjówkę dla walizki z czterema milionami złotych bardzo łatwo. Liczna ekipa milicyjna, zaopatrzona w odpowiednie aparaty, zjawiła się wczesnym rankiem w małym domku, kiedy wszyscy byli obecni. Prokurator miał wprawdzie pewne zastrzeżenia, ale w końcu udzielił zgody na dokonanie rewizji.
Trwała ona bez mała sześć godzin. Zastosowano bardzo czułe przyrządy wykrywające najdrobniejsze metalowe przedmioty do głębokości kilku metrów w ziemi. Przetrząśnięto mały domek wzdłuż i wszerz. Nic dziwnego, że kobiety widząc, jaki milicja zrobiła nieporządek, nie mogły się powstrzymać od pomstowania. Stary Dobrawoda powtarzał:
Читать дальше