Ineska skoczyła do okna – na podwórku stoi dwóch drabów, przybocznych Ślepego, Knur i Mogiła.
– Nie idź! – krzyknęła. – Nie idź, zabiją cię! Wynocha stąd, Ślepy, bo zaraz jak się wydrę, cała Graczowka przyleci!
I już nabrała powietrza, żeby porządnie wrzasnąć, ale Eraścik nie pozwolił.
– Daj spokój, Inesa. Porozmawiamy sobie, widać jest sprawa.
– Eraścik, Mogiła nosi obrzyn pod czamarą – uświadomiła go Ineska. – Zastrzelą cię jak nic. Zastrzelą i rzucą do rynsztoka. Dla nich nie pierwszyzna.
Ale perłowy nie posłuchał, tylko machnął ręką. Wyciągnął z kieszeni wykładany szylkretem portfel.
– Nic mi nie będzie – mówi. – Wykupię się jakoś. I wyszedł ze Ślepym na pewną śmierć.
Ineska padła twarzą w siedem poduszeczek i głucho zapłakała – nad swoją nieszczęsną dolą, nad końcem pięknych marzeń, nad pewną zgubą Eraścika.
Z podwórka dobiegł huk – jeden, drugi, trzeci i czwarty, a potem wycie, cały chór wycia.
Ineska otarła łzy, spojrzała na wiszącą w rogu ikonkę Matki Boskiej, przybraną na święta papierowymi kwiatkami i kolorowymi lampionami.
– Matko Boska, uczyń cud – poprosiła – cud wielkanocny. Niech Eraścik wyjdzie z tego żywy. Choćby ranny, już ja go odchucham. Byle żywy.
I Orędowniczka wysłuchała modlitwy Ineski – drzwi skrzypnęły i wszedł Eraścik. Żywy i zdrowy, niedraśnięty, nawet śliczny szaliczek mu się nie przekrzywił.
– Już po wszystkim – powiedział. – Inesa, przestań beczeć. Ślepy cię więcej nie ruszy, nie ma już czym. Obie graby mu przedziurawiłem. A i tamci dwaj długo mnie będą pamiętali. Ubieraj się i prowadź do swojej Głaszki.
Przynajmniej jedno marzenie Ineski się spełniło, przespacerowała się przez całą Graczowkę z księciem – specjalnie poprowadziła go naokoło, chociaż do karczmy „Władimirka”, gdzie kwaterowała Głaszka, bliżej było podwórzami, przez śmietnik i rakarnię. Ubrała się w aksamitny żakiecik i batystową bluzkę, w spódnicę z krepy i buciki na suchą pogodę, niczego nie pożałowała. Przypudrowała zapuchniętą od płaczu twarz, nastroszyła grzywkę. Sańka z Ludka zzieleniały do szczętu; szkoda tylko, że nie spotkali jeszcze Adelajdki. A tam! Dziewczyny jej doniosą, co trzeba.
Ineska ciągle nie mogła się napatrzeć na ukochanego, zaglądała mu w oczy i terkotała jak sroka.
– A ta Głaszka ma córkę szkaradę. Tak mi dobrzy ludzie powiedzieli: „Zapytaj u Głaszki, tej, co ma córkę szkaradę”.
– Szkaradę? Jaką znowu szkaradę?
– Ma znamię takie na pół twarzy. Buraczkowe, okropne jak nie wiem co. Ja tam bym się powiesiła, jakbym miała żyć z takim pyskiem. A u nas, w sąsiedniej kamienicy, mieszkała Nadźka, córka krawca…
Zanim Ineska zdążyła opowiedzieć o garbatej Nadźce, dotarli do „Władimirki”.
Weszli po skrzypiących schodach na piętro, do pokoi.
Mieszkała Głaszka nędznie, gdzie jej tam do Ineski! Teraz siedziała przed lustrem i nakładała tapetę – zaraz wychodzi szlifować bruki.
– Dzień dobry, Głafira, przyprowadziłam ci dobrego człowieka. Opowiedz mu, co trzeba, o tym kacie, co cię tak pociął – poleciła Ineska i z poważną miną usiadła w kącie.
A Eraścik od razu, bach, trzyrublówkę na stół.
– Weź, Głasza, za fatygę. Co to był za człowiek? Jak wyglądał?
Głaszka, dziewczyna całkiem do rzeczy, chociaż jak na bystre oko Ineski nieco zapuszczona, na banknot nawet nie spojrzała.
– Wiadomo jaki. Wariat – odpowiedziała i wzruszyła ramionami.
Jednak trzyrublówkę wsunęła pod spódnicę, ale bez większego zainteresowania, raczej tak, z uprzejmości. Za to wgapiła się w Eraścika, obmierzyła go oczkami w każdą stronę, bezwstydnica, aż się Inesce ciężko zrobiło na duszy.
– Zawsze mam u mężczyzn powodzenie – zaczęła skromnie Głaszka. – A tu nieszczęście. Wzięło i obsypało mi krostami cały pysk, strach w lustro popatrzeć. Łażę, łażę i ani pół klienta, nawet za piętnaście kopiejek nikt się nie połakomi. A ta – wskazała zasłonkę, zza której dochodziło senne posapywanie – głodna. Tylko siąść i płakać. Aż tu podchodzi jeden, uprzejmy taki…
– O to, to, do mnie też tak podlazł – nie wytrzymała zazdrosna Ineska. – I patrz, też miałam całą mordę obitą i podrapaną. Pobiłam się z tą suką Adelajdką. I nikt nie podchodził, wołaj, ile chcesz, a ten sam przylazł. „Nie martw się – mówi – zaraz cię uraduję”. Tylko ja nie to co Głaszka, nie poszłam z nim, bo…
– Słyszałem to już – przerwał jej Eraścik. – Nawet go dobrze nie widziałaś. Siedź cicho. Teraz słucham Głafiry.
Ta dumnie zerknęła na Ineskę i Inesce zrobiło się już całkiem nieswojo. Sama, sama go tu, durna, przyprowadziła.
– I do mnie też: „Coś taka ponura? Idziemy do ciebie, chodź. Już ja cię ucieszę”. A ja cała zadowolona. Dostanę rubelka, myślę, albo i dwa. Kupię Matrioszce chleba, ciastek… No i kupiłam, niech to szlag… Jeszcze pięć rubli poszło na dochtora, jak mi szyję cerował.
Pokazała gardło, purpurową szramę pod pudrem, równiutką i wąską jak nitka.
– Opowiadajże po kolei – polecił Eraścik.
– No tak, przychodzimy tutaj. Posadził mnie na łóżku, o tu, o, jedną ręką wziął za ramię, a drugą trzyma za plecami. I mówi – a głos ma taki miękki jak baba – myślisz, mówi, że jesteś nieładna? A ja mu od razu: „Jaka nieładna, pysk się zaraz zagoi. Ale córka to już na całe życie zostanie taka szkarada”. Jaka znów córka, mówi. A tam, mówię, popatrz pan sobie na mój skarb. I odsunęłam zasłonkę. Jak tylko zobaczył Matrioszkę – a Matrioszka spała, sen ma mocny, można strzelać z armaty – aż się cały zatrząsł. Zaraz z niej zrobię śliczną dziewczynkę, mówi. Łatwiej ci będzie żyć. Ja patrzę, a on trzyma w łapie, za plecami, coś takiego błyszczącego. Wszyscy święci, nóż! Tylko że wąski i krótki.
– Skalpel? – zapytał jakoś dziwnie Eraścik.
– Co?
Machnął ręką – nieważne, mów dalej.
– To ja go jak nie kopnę, jak nie wrzasnę: „Ratunku! Mordują!”. Patrzy na mnie, a mordę ma taką okropną, wykrzywioną. „Cicho, głupia! Sama swojego szczęścia nie rozumiesz!”. I ciach! Szarpnęłam się, ale i tak sięgnął do szyi. Wtedy to już zawyłam, że nawet Matrioszka się zbudziła. I też w ryk, a głosik ma jak marcowa kotka. To ten się odwrócił i w nogi. Tyle całej historii. Matka Boska uchowała.
Głaszka przeżegnała się i zanim jeszcze opuściła dłoń, spytała:
– A pan mnie tu po coś wypytuje czy tak sobie? I tylko okiem łypie, żmija jedna.
Ale Eraścik mówi surowo:
– Opisz mi go, Głafira. No, jak wyglądał ten człowiek?
– Normalnie. Wyższy ode mnie, niższy od pana. O tak, dotąd by sięgał.
I przeciągnęła Eraścikowi palcem po policzku, powolutku, powolutku. Co za bezczelność!
– Z twarzy też normalny, gładko ogolony, bez brody, bez wąsów. Nie wiem, co tam jeszcze. Jak mi go pan pokaże, zaraz poznam.
– Pokażę, pokażę – mruknął perłowy, marszcząc wysokie czoło i nad czymś tam sobie myśląc. – Mówił, że łatwiej ci będzie żyć?
– Już ja bym mu, ścierwu, za takie łatwe życie kiszki gołymi rękami wypruła – powiedziała spokojnym, pewnym tonem Głaszka. – Panu Bogu widać i szkarady potrzebne. Niech sobie żyje moja mała na zdrowie, co komu do tego?
– A mówił jak? Wymyślnie, jak pan, czy jak wszyscy? Jak był ubrany?
– Ubrany to nie wiem. Jak subiekt, a może i urzędnik. I mówił jak pan. Nawet wszystkich słów nie rozumiałam. Jedno to pamiętam. Spojrzał na Matrioszkę i mruknął do siebie: „To nie liszaj, to rzadki nerwus matewus”. Nerwus matewus, tak na moją Matrioszkę powiedział, aż zapomnieć nie mogę.
Читать дальше