Evelyn pokiwała głową.
– Czy sama powiadomisz Emersona o swoich planach, czy ja mam mu o nich powiedzieć, kiedy wychynie ze swojej nory? – zapytała.
– Kiedy mu ktoś przeszkadza, zachowuje się jak zły niedźwiedź – stwierdziłam ze śmiechem. – Chyba sama mu powiem. Nie lubi, gdy wychodzę, nie informując go o tym.
Emerson siedział pochylony nad biurkiem, atakując kartkę papieru gwałtownymi ruchami pióra. Odchrząknęłam. Wzdrygnął się, upuścił pióro, zaklął i wbił we mnie spojrzenie.
– O co chodzi?
– Wychodzę, Emersonie. Uznałam za stosowne powiedzieć ci o tym.
– A dokąd to? – zapytał, przeciągając zdrętwiałe ramiona.
Kiedy wytłumaczyłam mu, dokąd się udaję, jego oczy rozbłysły.
– Zawiozę cię samochodem.
– W żadnym wypadku!
– Ależ, Peabody…
– Masz pracę, mój drogi. Poza tym nie zostałeś zaproszony. To spotkanie robocze, w dodatku muszę najpierw załatwić kilka sprawunków, a ty nienawidzisz chodzić po sklepach.
– Jedna wymówka wystarczy – odparł łagodnie. Odchylił się na krześle i spojrzał na mnie badawczo. – Nie okłamałabyś mnie, prawda, Peabody?
– Mogę ci pokazać list od pani Pankhurst, jeśli mi nie wierzysz – oświadczyłam. Emerson uniósł dłoń. – Czuję się urażona, mój drogi, że wątpisz w moje słowa. List leży na biurku w moim pokoju i jeśli chcesz go zobaczyć, sam się pofatyguj.
– To znaczy, że jedziesz powozem?
– Tak. Bob mnie zawiezie. Skąd to śledztwo, Emersonie? Czyżbyś miał jakieś przeczucia?
– Ja nie miewam przeczuć – odburknął. – W porządku, Peabody. Zachowuj się należycie i spróbuj nie wpaść w żadne tarapaty.
Skoro już wspomniałam o sprawunkach, uznałam, że rzeczywiście powinnam ich dokonać, bo nigdy nie okłamuję Emersona – chyba że jest to absolutnie niezbędne. Zajęło mi to trochę czasu i gdy kazałam jechać Bobowi pod Clement’s Inn, gdzie panie Pankhurst założyły swoją kwaterę, zaczęło się już zmierzchać.
Fleet Street zapchana była omnibusami, powozami, furgonami i rowerami, usiłującymi znaleźć lukę w potoku pojazdów. Wszystkie te pojazdy, gdy tylko nadarzyła się okazja, wyprzedzały automobile, dodając ryk silników do ogólnego zgiełku. Posuwaliśmy się dość powoli. Kiedy nasz powóz w pewnym momencie zwolnił jeszcze bardziej, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam w przodzie plątaninę pojazdów. Przyczyną wstrzymania ruchu okazały się ręczny wózek i dwukółka, które sczepiły się ze sobą. Ich właściciele obrzucali się obelgami, inni dodawali swoje komentarze, a gdzieś za nami niecierpliwie ryczał klakson samochodu.
– Pójdę stąd na piechotę! – zawołałam do Boba. – To tylko kilkaset metrów.
Otworzyłam drzwi powozu z pewnym trudem, ponieważ tuż przy nas zatrzymał się dostawczy furgon. Zabrałam się do wysiadania, lecz moje stopy nie zdążyły dotknąć ziemi. Mignęła mi tylko nieogolona twarz i przerzucono mnie niczym ciężką paczkę z ramion jednego mężczyzny w jeszcze boleśniejszy uchwyt drugiego osobnika. Początkowo zaskoczenie nie pozwoliło mi się skutecznie bronić, ale po chwili zobaczyłam za plecami mężczyzny coś, co mi powiedziało, że nie ma czasu do stracenia. Tylne drzwiczki furgonu były otwarte i to właśnie do jego ciemnego wnętrza mnie niesiono.
Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Upuściłam parasolkę, a moje krzyki ginęły w nieustannym trąbieniu aut. Kiedy napastnik próbował mnie wepchnąć do furgonu, udało mi się złapać jedną ręką framugi, lecz mocne uderzenie w przedramię zmusiło mnie do jej puszczenia i wyrwało mi z piersi okrzyk bólu. Klnąc ordynarnie, opryszek pchnął mnie i upadłam, uderzając się mocno w tył głowy. Na poły w furgonie, na poły na zewnątrz, oszołomiona i bez tchu, oślepiona przez kapelusz, który ściągnięto mi na oczy, zbierałam siły do ostatniego aktu oporu. Gdy czyjeś ręce złapały mnie za ramiona, wierzgnęłam nogami najmocniej, jak mogłam.
– Do kroćset! – zawołał znajomy głos.
Usiadłam i zsunęłam kapelusz z oczu. Zapadł już zmrok, lecz zapaliły się lampy uliczne, a silne światła reflektorów auta wydobyły z ciemności sylwetkę, którą znałam równie dobrze jak ten kochany głos.
– Och, Emersonie, to ty? Czy cię zraniłam?
– Uniknąłem katastrofy o cal – odparł ponurym głosem. Wyciągnął mnie z furgonu i przycisnął do piersi tak mocno, że drugi z moich najlepszych kapeluszy uległ destrukcji.
– Nic się jej nie stało? – Ten zaniepokojony głos należał do Davida, który wlazł na wóz stojący tuż za nami. Ignorując przekleństwa woźnicy i deszcz główek kapusty, zeskoczył z fury i stanął przy Emersonie.
– Lepiej natychmiast ją stąd zabierzmy, profesorze. Może ich być więcej.
– Niestety nie – burknął Emerson, zaglądając pod furgon. – Zwiali wszyscy, niech ich czort porwie. Szkoda, że nie rąbnąłem tego łachudry mocniej. To twoja wina, Peabody, bo gdybyś mnie nie poczęstowała kopniakiem w…
– Radcliffe! – I ten głos poznałam, chociaż był zniekształcony przez emocję i brak tchu. Tylko Walter zwracał się do mojego męża znienawidzonym przez niego imieniem.
– Tak, tak, jestem tu – odparł Emerson i trzymając mnie mocno w ramionach, jakby się obawiał, że mu się wyśliznę, zaniósł mnie do samochodu. Za kierownicą, przyglądając się scenie z umiarkowanym zainteresowaniem, siedział mój syn Ramzes.
– Do diabła z przeczuciami – mruknął Emerson. – Po prostu zdrowy rozsądek mi podpowiedział, że źle oceniłaś sytuację.
– Właściwie to ja cię o tym przekonałam, nieprawdaż? – wtrąciła Evelyn.
Nie odważyłaby mu się sprzeciwić, lecz nauczyła się już (przy mojej zachęcie) bronić swego. I to nie tylko wobec mojego męża, także wobec własnego, który miał skłonność do traktowania jej protekcjonalnie. Emersonowi jej niezależność chyba się spodobała, bo uśmiechnął się.
– Powiedzmy, droga Evelyn, że twoje podejrzenia wzmocniły moje własne. Pani Pankhurst raczej nie zapraszałaby Peabody na zebranie komitetu po tym chłodnym pożegnaniu z ostatniego…
– Diabła tam! – wykrzyknęłam. – Niczego nie podejrzewałeś, Emersonie. Nie puściłbyś mnie samej tak łatwo.
– Napij się jeszcze whisky, Peabody – zaproponował.
Władowawszy mnie do samochodu, kazał Bobowi wydostać powóz z korka, co okazało się dość łatwe, bo tarasujące drogę wehikuły rozczepiły się podejrzanie szybko. Pozostał jednak furgon, którego kierowca zniknął, podobnie jak osobnik znokautowany przez Emersona. Rozsierdziło to bardzo mojego męża, bo kiedy nokautował ludzi, oczekiwał, że będą przez jakiś czas leżeć spokojnie.
Gdy stanęliśmy przed frontem Chalfont House, wylegli nam na spotkanie zaniepokojeni domownicy, razem z Nefret i Lią, które wróciły ze szpitala zbyt późno, by się przyłączyć do ekspedycji ratunkowej. Wyciągnęli mnie z auta i podawali sobie z jednych kochających objęć w drugie, łącznie z tymi należącymi do Gargery’ego, który pod wpływem emocji zapominał czasami o swojej pozycji. Reszta służby zadowoliła się okrzykami „hurra!” i wzajemnym obściskiwaniem. W końcu ruszyliśmy triumfalnie do biblioteki.
To nasze ulubione pomieszczenie w tym wielkim, pretensjonalnym domu. Wzdłuż ścian stoją tam regały z książkami oprawnymi w miękką skórę, a przeładowane dekoracjami empirowe meble zastąpiłyśmy z Evelyn wygodnymi sofami i krzesłami. Zapalono wszystkie lampy, na kominku płonął ogień. Gargery zaciągnął ciężkie welwetowe story, po czym wycofał się do kąta, w którym przy naszej taktownej współpracy mógł udawać niewidzialnego. Zaprosiłabym go, żeby się do nas przysiadł i przysłuchiwał rozmowie, wiedziałam jednak, że byłby to dla niego szok.
Читать дальше