– Ja to pierwszy powinienem żądać przebaczenia, że bez wiedzy króla śmiałem wejść w jego państwo – odpowiedziałem, stosując się do królewskiej Machnickiego roli.
– Z tej strony bądź spokojny – rzekł Machnicki z coraz większą uprzejmością – już po wczorajszym poznaniu, chociaż dalekim, serce moje przychyliło się ku niemu 36 36 ku niemu; (…) jego odwiedzin – forma grzecznościowa; dziś: ku panu, pana odwiedzin itp. [przypis edytorski]
; życzyłem sobie jego odwiedzin; zrazu chciałem mu to oświadczyć, rozważywszy, zaniechałem. Co bym mówił z pełności serca, to by wzięto za wybryk wariata. Mniejsza o mnie, ale część mojej śmieszności i na niego by spadła. Pan znasz świat – znasz wczorajsze towarzystwo – wiesz, jak mnie uważają, wiesz to dobrze – niech to pana nie miesza. Ja nie gniewam się na tych ludzi, bo znam ich dobrze. Nie czuję się nigdy mędrszym, lepszym, jak kiedy jestem pomiędzy nimi. Jednego kamyka tych gruzów nie oddałbym za najczulsze z ich serc – ten kwiatek przekwitły więcej ma duszy, jak oni. Żadnego z nich nie chciałbym mieć moim poddanym. Wolę tym gruzom królować. Z tym wszystkim nie są oni najgorsi. O! daleko gorsi są od nich. Oni nawet dobrzy ludzie podług ich czasu, podług ich rozumu, ale wariaci. Mogłem być ich królem i nie chciałem. Dlaczego? Jak? Kiedy się lepiej poznamy, sam przyznasz mi słuszność. Ale zostawmy to na później. Obyczajem świata zaczniemy rozmowę od pogody. Wybrałeś pan do wędrówki prześliczną chwilę, tylko niepewną.
– Bardzo tego żałuję – odpowiedziałem – widoki cudne, potrzeba wiele swobodnego czasu, żeby się nimi nasycić.
– Masz pan słuszność. Okolica prześliczna, ale to tylko ciało; cóż gdybyś pan duszę zobaczył! Jaka olbrzymia, jaka wzniosła! Geniusz ożywiłby nią dwadzieścia milionów. Tylko że to jest tajemnica, wielka, zaklęta tajemnica. Krocie ludzi rodzą się i umierają pod bokiem tych gruzów, a żaden ani się domyśli ich prawdziwej wartości. Gruzy i gruzy! powiadają oni; stare, okazałe, to prawda, ale nic więcej, tylko gruzy jakiegoś zamku. A ja panu powiadam, że te gruzy większe są od tebańskich, babilońskich, rzymskich, większe od gruzów niejednego narodu. Gdyby mi wolno było podnieść ich zasłonę, świat z boleści wziąłby się za włosy; zobaczyłby pod nimi przestrzeń pustyni większej jak Sahara, w każdym kamieniu trupa, w każdej warstwie muru pokolenia wymordowane, zobaczyłby rzeki z łez i krwi; ich wysokość myślą jedynie musiałby zgadywać, wieża Sennaru 37 37 Wieża Sennaru – wieża Babel, która podług Biblii ( Genesis 10,11) zbudowana była w ziemi Sennaar nad Eufratem. [przypis redakcyjny]
pigmejczyk przed nimi. Jest to coś jak majestat narodu.
– Wierzę panu.
– Nie dziwiłbym się, gdybyś nie wierzył; za krótko jesteśmy z sobą. Ale później, może… – tu zatrzymał się i nagle przeszedł z widocznym umysłem 38 38 z widocznym umysłem – tu: rozmyślnie, wyraźnie celowo. [przypis edytorski]
do innego przedmiotu.
– Podsłuchałem wiersz pana. Nie przepraszam go za to. Wszak jestem tu królem, mam prawo i powinność wszystko widzieć i słyszeć, co się w moim państwie dzieje. Nie powinieneś urażać się o to; nie straciłeś pan na mojej ciekawości. Z tej jednej chwili poznałem go 39 39 poznałem go – forma grzecznościowa: poznałem pana. [przypis edytorski]
lepiej, niż gdybyśmy sto imienin razem obchodzili. Widzę u pana usposobienie bardzo dla niego pochlebne, a które daje mu prawo… – Nagle zatrzymał się i patrzał mi w oczy długo, okiem ani na chwilę nie zmrużonym, bystrym, przenikającym duszę w różnych kierunkach; zawołał potem: – Tak, możesz pan śmiało pytać o wszystko, co się tyczy mojego królestwa; objaśnię go, o ile mi wolno.
Podziękowałem w krótkich słowach i zacząłem od sprawdzenia już mi wiadomych szczegółów: – Ten zamek – rzekłem – Firlej podobno założył za panowania któregoś z Zygmuntów.
– Firlej! Zygmunty! – powtarzał Machnicki z uśmiechem przekąsu. – Bajki! Ale nie tu miejsce mówić o tych rzeczach. Tu każde echo złapałoby moje słowo, a tysiąc wiatrów nieprzyjaznych rozniosłoby je natychmiast – o! mam ja potężnych nieprzyjaciół i tutaj, jawnych i utajonych – muszę być ostrożnym. Gdybym panu powiedział ostatnie słowo tych gruzów, spędzono by wszystkie pułki piekielne, aby ich ślady nawet zadeptać. Ale od czegóż mądrość stanu? Muszę dyplomatyzować.
W tym miejscu muszę się przyznać czytelnikowi, że dotąd jeszcze uważałem Machnickiego za zwyczajnego obłąkańca i stosownie też przyjmowałem monetę jego mowy. Jego więc odpowiedzi, zboczenia, uniesienia się, nie przerywały głównego ciągu mojej myśli, nie psuły szyku zapytań, które podobny przedmiot nastręczał, na które przede wszystkim chciałem mieć odpowiedź; dlatego mówiłem dalej:
– Powiadają, że jeszcze niedawno znaczna część zamku była mieszkalną?
Machnicki milczał.
– Największą część rozebrano podobno na inne budowy w okolicy? Postawiono kościoły, kamienice, stajnie! Co za świętokradztwo! Mówiono mi, jeszcze przed laty kilką 40 40 przed laty kilką – kilka lat temu. [przypis edytorski]
były tu komnaty zupełnie całe? W tych okolicach miały być wielkie bitwy?
Machnicki wciąż milczał, tylko się coraz widoczniej zachmurzał, czasem wyrzekł: tak – lub: nie – porwał się potem z miejsca i zawołał:
– Po moim królestwie nie można podróżować zwyczajnym sposobem wędrowców. Są pewne formy, których nie wolno przełamać. Chodź pan ze mną – niebo coraz bardziej się zachmurza, będziemy mieli burzę, korzystajmy z pogody.
Przyszliśmy tedy pod jedną wieżę okrągłą, poszczerbioną, ale jeszcze znacznej wysokości.
– Masz pan mocną głowę? Umiesz drapać się po murach? Wejdziemy na tę wieżę.
Zmierzyłem, opatrzyłem ją i widziałem, że po jej szczerbach, jak po schodach, można się na sam wierzch muru wydostać, przystałem więc na żądanie Machnickiego. On przodkował z nadzwyczajną zręcznością; po chwili staliśmy na szczycie, nad wysokość reszty zamczyska wyżej niż wierzchołki drzew okolicznych, z widokiem swobodnym na wszystkie prawie strony.
– Co za widok! – zawołałem. – Sądzę, że promień przynajmniej kilka mil długości.
– Kilka mil! – powtórzył Machnicki, patrząc mi w oczy. – I to poeta tak się wyraża? Poeta tyle tylko widzi? A ja, kiedy tu wejdę, kiedy położę oko na tych górach i trącę je myś1ą, wnet lecę chmurą grzbietami całego łańcucha Karpat, ocieram się o Morze Czarne, przepływam Dniepr, biegnę drugim jego brzegiem, ponad Dźwiną przechodzę do Bałtyckiego morza, płynę jakiś czas morzem, zawijam w ujście Odry, i ponad Odrą wpadam znowu na Karpaty; a zawsze pilnując się krawędzi tego horyzontu. – Rozumiesz mnie pan?
– Nie wiem, czy tyle, ile byś pan chciał być zrozumianym.
W tej chwili na twarzy Machnickiego objawiała się jakaś dziwna wewnętrzna walka, jak żeby 41 41 jak żeby – jak gdyby. [przypis edytorski]
słowa ogromnego znaczenia darły się do ust, a myśl tajemnicy gwałtem je zatrzymywała.
– Nie, nie! – zawołał w końcu. – Lepiej być niepojętym, jak narażonym na zdradę.
Wnet postrzegł się, że wybuchnął z czymś niewłaściwym, zwrócił się ku mnie, wziął z dobrocią za rękę i pytał:
– Co ja powiedziałem? Może niedorzeczność. Przebacz pan! – Wszak wiesz, żem wariat – i ja to wiem. Ja sam często postrzegam, że mi się wymknie słowo, ni przyszył, ni przyłatał, jak powiadają. To wariacja, wariacja! Ale to nie wariacja, że potrzeba tak widzieć, jak ja widzę z tego miejsca, aby je pojąć. Wtedy dopiero wiedziałbyś pan, jak przyjmować powszednie bajeczki, które mu naklektano 42 42 naklektać – tu: naopowiadać, nagadać. [przypis edytorski]
. Chodźmy stąd.
Читать дальше