– Beniaminku – rzekła jednak dość wesołym głosem – po co pytać, gdzie to jest daleko – oto lepiej biegnij się bawić kwiatkami – kwiatki zawsze blisko – a najczęściej nisko rosną braciszku – i lekko zsunęła mię z kolan, lecz ja nie pobiegłem według jej rady, tylko sobie poszedłem brzeżkiem rzeczki i próbowałem, czy też ja się dostanę daleko – do morza albo do nieba. Szedłem, szedłem ciągle, za ogród – za pole – i domek nasz z oczu straciłem i gdy mię nóżki boleć zaczęły, gdym przed sobą zobaczył las ciemny, nieznany, a końca rzeki nie zobaczył – gdym ręką wyciągniętą iglastych krzaków jałowcu się dotknął, a nie dotknął ściany nieba – wtedy dopiero zrozumiałem, co to jest „daleko” – i zrozumiałem co to jest „kiedyś w przyszłości”.
Ja tam „kiedyś” dojdę, rzekłem sobie, kiedyś – jak starszym będę i wracałem uspokojony tym zamiarem i po drodze zbierałem kwiatki dla mojej siostry Ludwinki. – Uzbieranymi znienacka zasypałem w tymże samym miejscu, tak samo nieruchomie nad wodą siedzącą.
Ludwinka zgromadziła je wszystkie, popatrzyła chwilkę i zwracając się ku mnie:
– Szkoda – rzekła – szkoda tylu kwiatków Beniaminku. Potem wzięła, wybrała co świeższe, co trwalsze, co w cieple rąk moich nie zwiędły i każdy kwiatek kolejno i starannie w wilgotnym piasku nadbrzeża sadzić zaczęła, jak czasem dzieci w swoich sztucznych jednogodzinnych zasadzają ogródkach. – Pomagałem jej w tej pracy, odgadłem ja, dziecię, ją, marzycielkę kobietę – lub raczej nie odgadłem, uczułem tylko, co ona czuła i gdy wszystkie zasadziliśmy, kwiateczki świeżością zajaśniały.
– Im tu będzie lepiej – odezwałem się swobodnie – lepiej niż tam na polu pod skwarem słońca, nawet dłużej będą żyły.
– Ale gdy więdnąć przyjdzie, to smutniej zwiędną – odpowiedziała siostra, a ja nie pytałem o słów tych znaczenie – to były także słowa mojego instynktu.
Brata Karola nie przypominam sobie wyłącznym wspomnieniem w pierwszych chwilach mojego dzieciństwa, bo Karol z nas wszystkich najmniej w domu przesiadywał. Przy rozdziale ogólnej gospodarskiej pracy jemu się część leśna, bardziej domyślną należnością niż wyraźną ugodą dostała. – Może już dziewięć lat miałem, kiedy się pierwszy raz stanowczo osobną w moim życiu wyrył pamiątką. Zdaje mi się, że go dziś widzę jeszcze, rześki dwudziestoletni chłopak, opalony jak góral, ciemnowłosy, czarnooki, w zielonej bajowej burce. – Świsnął i na świśnięcie poskoczył ku niemu wielki czarny brytan. – Karol go dla tej barwy przezwał Molochem, lecz nieraz żal mu było, że tak najszlachetniejsze, najulubieńsze mu zwierzę, czartowskim mianem zbezcześcił; – chciał mu je zmienić nawet, ale mu w tym Ludwinka przeszkodziła – „Niechże i Moloch zacznie być dobrym, choćby jako zwierzę tylko” rzekła do niego. – A Karol, jakkolwiek wszystkim dość częsty i dość żwawy stawiał opór – to nigdy Ludwince. Ludwinka była jego wybraną, jego najukochańszą z ukochanych, więc też Moloch został Molochem. – A był to pies rzadkiej cnoty – rzadkiej siły i odwagi – zadziwiającego instynktu – nigdy nie ukąsił nikogo; lecz kiedy mu się kto nie podobał, to go na ziemię wywrócił i trzymał go spokojnie, ale mocno dopóty, dopóki kto z domowych obronić nie wyszedł. – Karol nigdy nie byłby zaufał tak przyjętemu od Molocha gościowi – i kiedy chciał o kim powiedzieć, że złym jest człowiekiem – to mawiał zwykle: „Poterałby go Moloch, oj poterał, jak się należy”. – Wspanialszego ani łagodniejszego w całym psim rodzie nie widziałem stworzenia, choćby czasem jaki pokojowiec i szczeknął, i rzucił się na niego – to Moloch dumnie tylko machnął ogonem, otrząsnął się jakby z wody lub kurzawy i szedł dalej w niezachwianej powadze swego majestatu. – No, nie śmiejcie się państwo, że wam tyle o tym Malochu prawię – w całym życiu nie spotkałem podobnego jemu… człowieka.
– Ha tak, człowieka nawet – co najsilniejszy swej siły by nie nadużył. – Są silni świętymi, ale najsilniejszy – jeden wśród nich najsilniejszy – może zresztą przypomnicie sobie – ja przypomnieć nie umiem – okropnie w tych latach ostatnich mego życia na pamięci podupadłem. – Jednak dziwna rzecz, jak wszystko, co dawniej było, wszystkie te najpierwsze obrazy i znam dobrze, i patrzę na nie czystym okiem, i widzę je dokładnie. – Och ten ogromny, ten poczciwy Moloch, jak on wybiegł ze swojej budy i swemu panu się radował, gdyż nie użyję na Molocha tego słowa, łasił – Moloch się nigdy nie łasił nikomu, Moloch witał, Moloch się cieszył, bawił, albo wywracał na ziemię. – Karol przyjął uśmiechem szczery objaw Molochowego przywiązania, poklepał go po karku z taką miną, z jaką to czasem oficer żołnierza po ramieniu klepie, kiedy mówi o nim do drugiego oficera – patrz, to tęgi wiarus. – Potem Karol zawołał: „Zitta” – i ze stajenki naszej wybiegła w poskokach składna jak sarenka, kara jak noc klaczka, prawdziwie tureckiej rasy, już okulbaczona i pąsowym pokryta czaprakiem. – Tę klaczkę ojciec przypadkowo nabył bardzo tanio źrebięciem jeszcze, małym i słabym nawet, od wojskowych kwatery swoje porzucających. – Darował ją Karolowi pod warunkiem, żeby on sam na jej utrzymanie zarobił. – Ten warunek zbogacił 3 3 zbogacić – dziś: wzbogacić. [przypis edytorski]
mię później przy narodzinach zupełnie nową kołyską; bo chłopiec, co by za konia był pewnie krwi swej nie pożałował, nie pożałował i czasu. – Wyuczył się koszykarstwa, wiązał miotły, splatał słomiane płachty do podłóg sieniowych, i w pobliskich miasteczkach przedawał, a co ładniejsze to nawet do samego Lwowa posyłał. – Tym sposobem Zitta miała zawsze pod dostatkiem najwonniejszego siana, najsmaczniejszego obroku – a jak dorosła, to się i siodło znalazło. Spotykały też nieraz Karola i sute w tym względzie wsparcia – na kolędę często po kilka korców owsa przysypano mu do jego składu, a przed rokiem w dzień urodzin, przy łóżku śpiącego jeszcze siostry rozwiesiły ów pąsowy czapraczek, w którym Zitcie tak prześlicznie było. – Napoleon, co w paczce czekolady – książęcy tytuł Lefebvrowi przesłał, nie zrobił mu pewnie milszej niespodzianki. – Karol z radości nie mógł przyjść do siebie, bo on po zaporosku swoją Zittę kochał, on ją sam karmił, poił, upiększał, a pewno nie byłby jej sprzedał za wszystkie Galicji i Lodomerii skarby. – Zitta była jego czarną orlicą, jego dziką Murzynką, jego zaklętym w konia płomieniem. – A było też widzieć, jak Zitta patrzyła na niego swoim zmyślnym, dziwnie połyskliwą białością, ode łba odciętym okiem. Jak mu czasem ów łeb na ramieniu, z jakąś lubością wschodnią, miękką, wdzięczną a namiętną oparła – jak na głos jego przybiegała z daleka, a posuwisto, a lekko, a chyżo, a doprawdy nie dopatrzyłby człowiek, czy tam ona kopytami ziemi dotknęła się nawet. – Oj Zitta! Zitta! niedawno śniło mi się o niej – i mówcie tam sobie co chcecie moi państwo, ja po tym śnie przez cały dzień nazajutrz weselszy i młodszy byłem. – Otóż więc we wzmiankowanej chwili moich wspomnień widzę Karola wśród wszystkich jemu najmilszych przedmiotów, bo zapomniałem powiedzieć, że miał na plecach swoją dwururkę Augustówkę – fuzja jak cacko – świecąca – leciuchna, niby klejnocik kobiecy, a pewna, niechybna, jakby sama do celu trafiała; zdawało się, że strzelającemu dość ją było wziąć do ręki i spuścić kurek, choćby z zamkniętymi oczyma. – Karol, który lubił wszystko imieniem znaczyć, nazwał ją sobie: „kochanką”. Raz, jak zaczął mówić o jej doskonałościach, o jej piosence dla ucha najmilszej, to aż się ktoś z mniej go znających zapytał: „czy daleko stąd mieszka ta młoda osoba?”. – Młodą osobę Karol przedstawił z największą powagą, ku największemu zadziwieniu pytającego. – No, chłopcze, zawołał wtedy, czy chcesz się przejechać ze mną? – Ja na odpowiedź wyciągnąłem ręce do góry, żeby co prędzej siodła się uchwycić, ale bez strzemienia trudno mi było nań wskoczyć. Brat się uśmiechnął, widząc moje usiłowania i gwizdnął właściwym sobie sposobem. Na gwizdnięcie Zitta przyklękła, cienką swoją żylastą szyjkę tak wyciągnęła ku mnie, że ją mogłem rękami objąć, a gdy objąłem, gdy się na grzbiet jej przerzuciłem, Zitta zerwała się równymi nogami i tylko jakby na umocnienie mnie siedzącego, karkiem silnie wstrząsnęła. – Obwińże go dobrze burką, żeby nie zmarzł! odezwała się przez okno patrząca matka.
Читать дальше