Zdarzyło się, że u Rzepów wyschła studnia. Rzepowa więc poszła po wodę przed karczmę, a po drodze słyszała, jak chłopaki mówiły między sobą: „Idzie żołnierka!” A inny chłopak powiada: „Nie żołnierka to, ale diabłowa!” Kobieta nie rzekłszy słowa poszła dalej, ale widziała, jak się przeżegnali. Nabrała wody w konewkę – i do domu. Aż tu przed karczmą stoi Szmul. Gdy ujrzał Rzepową, wydobył zaraz z gęby porcelanową fajkę, co mu na brodzie wisiała, i zawołał:
– Rzepowa!
Rzepowa zatrzymała się i pyta:
– Czego chcecie?
A on:
– Byliście u sądu w gminie?
– Byłam.
– Byliście u księdza?
– Byłam.
– Byliście we dworze?
– Byłam.
– Byliście w powiecie?
– Byłam.
– I nie wskóraliście nic?
Rzepowa tylko westchnęła, – a Szmul znowu:
– Ny, jacy wyście głupi, to już w całej Baraniej Głowie nikogo głupszego nie ma! A wam po co tam było iść?
– A gdzież miałam iść? – rzecze kobieta.
– Gdzie? – odparł Żyd. – A na czym ugoda stoi? Na papierze: nie ma papieru, nie ma i ugody: podrzeć papier, i basta!
– O moiściewy! – rzecze Rzepowa. – Żeby ja miała ten papier, dawno bym ja go podarła.
– Ba, a to nie wiecie, że papier u pisarza? No... ja wiem, co wy, Rzepowa, dużo u niego możecie wskórać; on sam mi mówił: niech Rzepowa, powiada, przyjdzie i mnie poprosi, a ja, powiada, papier podrę, i basta!
Rzepowa nie odrzekła nic, tylko schwyciła konewkę za ucho i poszła do domu, a tymczasem ściemniło się na dworze.
* * *
Wieczorem pan pisarz, już rozebrany, tylko w bieliźnie, leżał sobie na łóżku kozią bródką do góry i czytał Tajemnice dworu tuileryjskiego, takoż wydawnictwa pana Breslauera. Czytał właśnie scenę, jak poseł hiszpański Olozaga całował w pończochy Eugenię. Scena tak ślicznie napisana, że pana pisarza aż coś podrzuca na łóżku. Świeca się pali, mucha w łoju pryska. Nagle pan pisarz słyszy, że ktoś puk! puk! we drzwi, ale tak cichutko, że ledwie mógł pan pisarz uchem uderzenia ułowić.
– Kto tam? – pyta głośno, bo zły był, że mu przeszkadzają.
– Ja! – odpowiada szepczący głos.
– Co za ja?
Głos zaszemrał:
– Rzepowa!..
Pan pisarz zerwał się i otworzył. Weszła Rzepowa tak zalękła, że chciała mówić i nie mogła. Ale on był dobry człowiek – Zołzikiewicz, więc ją ośmielił, bo jak był nieubrany, tak ją zaraz objął wpół i mówi:
– Aha! przyszła koza do woza! Po kontrakt, Marysiu – co?
– Tak!
Wtedy on ją przyciągnął i przycisnął do siebie, położywszy usta na jej drżące wargi.
– A co teraz będzie? – pyta wesoło.
Kobieta pobladła jak płótno.
– Dziej się wola Boża! – wyszeptała.
Pan pisarz... zdmuchnął świecę.
Rozdział jedenasty. Skończona niedola
Na niebie zaszedł już Wóz, a weszły Kurki, gdy drzwi skrzypnęły w chacie Rzepów i Rzepowa weszła cicho do izby. Wszedłszy stanęła jak wryta, bo spodziewała się, że Rzepa, jak zwykle, będzie spał w karczmie; tymczasem Rzepa siedział na skrzynce pod ścianą, z pięściami wspartymi o kolana, i patrzył w ziemię.
Na kominie dogasały węgle.
– Gdzieś była? – spytał ponuro Rzepa.
Zamiast odpowiedzieć, ona padła na ziemię i leżąc przy jego nogach, ze szlochaniem i płaczem wielkim zaczęła wołać:
– Wawrzon! Wawrzon! Dla ciebie to ja, dla ciebie! Na sromotę się podałam. Oszukał mnie, a potem zwymyślał i wypędził. Wawrzon! ulitujże się choć ty nade mną: mój serdeczny! Wawrzon! Wawrzon!
Rzepa wydobył zza skrzyni siekierę.
– Nie – mówił spokojnym głosem – już tobie przyszło na koniec, niebogo! Już ty się pożegnaj z tym światem, bo go nie będziesz widzieć. Już ty nie będziesz, niebogo, w chałupie siedziała, ino będziesz na cmentarzu leżała... już ty...
Dopiero ona spojrzała na niego z przerażeniem.
– Cóże ty, chcesz mnie zamordować?
A on:
– No, Maryśko, nie trać po próżnicy czasu; przeżegnaj się, a potem będzie koniec: nawet nie poczujesz, niebogo.
– Wawrzon, i ty naprawdę?..
– Połóż głowę na skrzyni...
– Wawrzon! Miłosierdzia!
– Połóż głowę na skrzyni! – wołał już z pianą na ustach.
– O! Dlaboga! Ratunku! Ludzie, ratun...
Rozległo się głuche uderzenie, potem jęk i stuk głowy o podłogę; potem drugie uderzenie, słabszy jęk; potem trzecie uderzenie, czwarte, piąte, szóste. Na podłogę lunął strumień krwi, węgle na kominie przygasły. Drganie przeszło Rzepową od stóp do głowy, potem trup jej wyprężył się i pozostał nieruchomy.
Wkrótce potem szeroka krwawa łuna rozdarła ciemności: paliły się zabudowania dworskie.
A teraz powiem wam coś na ucho, czytelnicy: Rzepy nie byliby wzięli do wojska. Taka ugoda, jaką spisano w karczmie, nie była wystarczająca. Ale widzicie, chłopi się na takich rzeczach nie znają, inteligencja dzięki neutralności także niewiele, więc... pan Zołzikiewicz, który trochę wiedział o tym, liczył, że w każdym razie sprawa się przewlecze, a strach rzuci kobietę w jego ramiona.
I nie przeliczył się ten wielki człowiek.
Spytacie, co się z nim stało? Cóż się miało stać? Rzepa, podpaliwszy zabudowania dworskie, poszedł było szukać z kolei zemsty i na nim: ale że na okrzyk: „gore!”, zbudziła się już cała wieś, więc Zołzikiewicz ocalał.
I oto piastuje dalej urząd pisarza w Baraniej Głowie, ale teraz ma nadzieję, że zostanie wybrany sędzią. Skończył właśnie czytać Barbarę Ubryki spodziewa się także, że panna Jadwiga uściśnie mu lada dzień rękę pod stołem.
Czy te nadzieje sędziostwa i uścisku się sprawdzą, przyszłość okaże.