Nie było to jednak takie proste, jak myśleliśmy. Już od samego początku trudności mnożyły się niczym grzyby po deszczu. Po pierwsze Szymek zapomniał swojej francuskiej lornetki i musiał wracać po nią w momencie, gdy Weiser wychodził już z Elką z klatki schodowe, po drugie tych dwoje jakby celowo zmieniło tego dnia zamiary i zamiast pójść – jak myśleliśmy – ulicą prosto w kierunku Bukowej Górki, skręcili alejką między ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie śledzenie całą grupą jest niewygodne, a tego dnia było nas pięciu czy sześciu. Co chwila trzeba było stawać i uciszać kogoś, a wtedy traciliśmy ich z oczu. Koło pętli dwunastki dogonił nas Szymek. – A nie mówiłem – ucieszył się – idą na lotnisko. – I nikt jakoś nie zwrócił mu uwagi, że przecież nic takiego wcześniej nie powiedział. Przez chwilę zadrżałem w nadziei ujrzenia raz jeszcze zabawy z samolotem, ale tylko przez chwilę, ponieważ Elka z Weiserem zeszli schodami w dół, na przystanek kolejki elektrycznej, który wówczas nazywał się Gdańsk-Lotnisko. I zanim zdążyliśmy się zorientować, odjechali żółto-niebieskim wagonem w kierunku Sopotu i to było właściwie wszystko tego dnia. – Wystrychnęli nas na dudka – skwitował Piotr – możemy iść do domu. – I staliśmy tak na moście, czekając na jakiś lepszy pomysł, ale pomysłu nie było. Zamiast niego zobaczyliśmy na niebie dwupłatowiec, który wzbijał się w górę chrypliwym rzężeniem silnika.
– O, dwupłatowiec – powiedział Piotr.
– Żaden tam dwupłatowiec, tylko kukuruźnik – sprostował Szymek i wyjął z futerału swoją francuską lornetkę – popatrzymy trochę!
Ustawiliśmy się w kolejce do lornetki wzdłuż żelaznej barierki mostu, samolot tymczasem, osiągając coraz wyższy pułap, oddalał się od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek niechętnie, puścił lornetkę w obieg. Kukuruźnik tymczasem, nabrawszy już odpowiedniej wysokości, zawrócił w stronę miasta i lecąc z wyłączonym silnikiem, strzelał co chwila wolnym śmigłem – trach – trach trach – trach trrrach – trach trach. Nagle, gdy zgniłozielony kadłub minął cmentarz na Zaspie widoczny stąd jedynie pod postacią kępy drzew, z samolotu wykwitła purchawka spadochronu. Jedna, a w kilka sekund później jeszcze jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie, razem pięciu spadochroniarzy szybowało teraz w dół, prosto na murawę lotniska. Samolot przeleciał nad naszymi głowami, zawrócił, wyrównał kurs i wylądował obok hangarów. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, każdej wiosny i lata raz alba dwa razy w tygodniu ćwiczyli tu spadochroniarze i terkot dwupłatowca nad naszą dzielnicą pamiętam z tamtych czasów jak filmowy refren. Tylko że wtedy nic lepszego nie mieliśmy do roboty i spadochroniarze podobali nam się bardzo, staliśmy tak na moście, dwupłatowiec startował i lądował, białe kopuły wykwitały na niebie, a za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony nasze miasto odziedziczyło po berlińskim metrze.
Napisałem – odziedziczyło, czy to źle? Nie napisałbym tak, gdyby to wszystko składało się na książkę o Weiserze, a skoro na książkę, to znaczy do wydawnictwa, tam zaraz podkreślają takie wyrazy i pytają – jak to – odziedziczyło?! Hans Jürgen, Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekają na takie sformułowania i zacierają ręce. – To nasze – powiadają – to wszystko nasze, niemieckie i zaraz odpowiedzialny redaktor wykreśla takie słowo, po cóż lać odwetowcom wodę na ich młyn? I widzę już, jak na moim manuskrypcie ręka redaktora pisze uwagę: Zastąpić innym sformułowaniem. A za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony w naszym pięknym piastowskim mieście znalazły się dzięki braterstwu broni bohaterskiej armii polskiej i niezwyciężonej armii radzieckiej, które we wspólnym szturmie zgniotły berlińską bestię. No tak, przeholowałem trochę, dzisiaj żaden redaktor tak by już nie napisał, a w miejsce skreślonego „odziedziczyło" znalazłbym – „otrzymało jako reparacje wojenne". Tylko że nie składam książki o Weiserze. „Żyję po to, żeby pisać i uważam, że bez względu na okoliczności, trzeba poświęcić życie wyjaśnianiu zarówno chaosu jak i ładu". Nie pamiętam już, kto to powiedział. I chociaż pierwsza część tego zdania trąci szmirą, i chociaż wcale nie żyję dla pisania, to druga część jest jakby ważniejsza teraz, kiedy zapełniam linijki w nadziei, że wreszcie zrozumiem, czego zrozumieć nie mogą, że wreszcie ujrzę, czego wcześniej nie zauważyłem. Że oddzielę ład od chaosu albo w chaosie objawi się jakiś inny, zupełnie nieznany ład… Tak, o to właśnie chodzi. Dlatego tyle jest w tym poplątanych nitek. Dlatego też nie zmienię napisanego już wyrazu na żaden inny, nawet lepiej brzmiący.
Czy nasze wystawanie na moście i skoki spadochroniarzy miały jakiś związek z Weiserem? I tak, i nie. Jeśli wspominam tę chwilę gorącego lata, to przede wszystkim dlatego, że powróciłem do niej kiedyś w mojej rozmowie z Piotrem. Co roku przychodzę do niego na cmentarz i kiedy odejdą już wszyscy ludzie, wszyscy dorośli ludzie, którzy wierzą w Boga, ale nie wierzą w duchy, kiedy pozostawią na mogiłach kwiaty, wieńce, czarne chorągiewki i zapalone świece, wtedy ja siadam na kamiennej płycie i rozmawiam z Piotrem, czasem nawet kłócimy się o mało istotne szczegóły, zupełnie tak, jakbyśmy chodzili jeszcze do tej samej szkoły w Górnym Wrzeszczu. Któregoś roku przysiadłem na samym rogu płyty, odgarnąłem zeschnięte liście, a Piotr pyta mnie od razu:
– No i co nowego w mieście?
A ja odpowiadam mu, że właściwie to nic szczególnego, tylko z komunikacją duże kłopoty.
– Jakie kłopoty?
– No tak, przecież ty się stąd nie ruszasz – mówię Piotrowi pojednawczo – kolejkę wymieniają.
– Jak to wymieniają?
– Ano wymieniają – odpowiadam – stary tabor, ten z berlińskiego metra, na złom pójdzie, a w jego miejsce kursować będzie nowy, taki jak w całej Polsce, pod Warszawą, Łodzią, czy Krakowem, też elektryczna kolejka, tylko, że na trzy tysiące woltów, a tamta była na dziewięćset. – Dziewięćset – mówi z niedowierzaniem Piotr – ta kolejka nie była na dziewięćset woltów tylko na osiemset. -Nie – mówię Piotrowi – źle pamiętasz – na pewno nie na osiemset, tylko na dziewięćset woltów! – Na osiemset – Piotr – na dziewięćset – ja – na pewno na osiemset – znów Piotr – nie, na pewno na dziewięćset – znowu ja – przecież wymieniają całą trakcję, żeby połączyć ten odcinek bezpośrednio do Bydgoszczy, na co Piotr – to nie jest argument, tak czy tak muszą przerobić trakcję, ale mówię ci, że ta stara była na osiemset! I tak kłócimy się jak dwójka dobrych przyjaciół, a ostatnie składy starej kolejki elektrycznej kursują jeszcze pomiędzy Gdańskiem i Wejherowem w nieregularnych odstępach czasu, bo roboty trwają nawet w takie jak teraz, świąteczne dni. A gdy schodziłem już krętą alejką cmentarza w dół w coraz większej powodzi świateł, w zapachu tysięcy świec, przypominałem sobie ten dzień, kiedy staliśmy oparci o żelazną poręcz mostu, śledząc ćwiczenia spadochroniarzy, gdy już prawie zapomnieliśmy o Weiserze, a za naszymi plecami przemykały żółto-niebieskie wagony kolejki elektrycznej berlińskiego metra. Pamięć Piotra okazała się lepsza, tamta kolejka rzeczywiście miała trakcję ośmiuset woltów.
Tymczasem kukuruźnik wylądował na murawie po raz ostatni, spadochroniarze zniknęli w czeluściach hangaru, a lornetka spod Verdun powędrowała z rąk Piotra prosto do skórzanego futerału. Szymek strzyknął fontanną śliny w dół. – Nic tu po nas – powiedział zdecydowanie – wracamy. I znów rozmowa zeszła na Weisera. Tylko p czym i w jaki sposób rozmawialiśmy? Nie pamiętam już. Ale na pewno o nim, już tylko o nim, namiętnie i gorąco toczyliśmy spory, w jaki sposób go podejść, jak go zaskoczyć, jak zaproponować mu,, żeby coś z nami zrobił.
Читать дальше