A kiedy skończył się czas i nic nie mogło ich uratować, podszedł do nas ten najwyższy dryblas, mówiąc; – I tak jesteście gnojki, słyszycie, i tak jesteście bandą śmierdzących gnojków. – A my szukaliśmy Weisera, żeby obnieść go naokoło boiska. Ale on przestał się nami interesować, jakby rzeczywiście nigdy nie obchodziła go piłka, włożył spodnie i poszli z Elka w stronę domu. Herszt wojskowych tymczasem chwycił Piotrwy skarb i przeszedł z nim w stronę krzaku, gdzie mieli złożone ubrania. Błyskawicznie wyjął z chlebaka nóż, przedziurawił nam piłkę i rzucił w naszą stroną, krzycząc: – Macie to swoje gówno. – A jego kolesie śmiali się z tego, co powiedział, ryczeli po prostu ze śmiechu i powtarzali „gówno" i „gnojki", jakby już nic innego nie mogli wymyślić. Staliśmy bezradni, bo tamtych z kibicami było dwa razy więcej i zresztą, co było widać, jadali lepsze niż my obiady. Spojrzałem w stronę, gdzie powinien być Weiser i wszyscy tak samo odwrócili głowy w tamtym kierunku, bo nagle zrozumieliśmy, że jedyną osobą, która tu mogła coś poradzić, był właśnie on, chudy i przygarbiony lekko Weiser, który nigdy nie grał z nami w piłkę ani nie pływał w Jelitkowie. Ale on zniknął już za koszarami, bo cóż mogły go obchodzić nasze porachunki? Zakończył występ i jak prawdziwy artysta wzgardził poklaskiem tłumu, odchodząc ze sceny. Nam pozostawił gorzkie okruchy swojej sławy. Takim go widzę dzisiaj – zagrał wcale nie z powodu piłki Piotra ani tym bardziej naszego honoru, on zagrał wtedy, aby pokazać nam, że potrafi to robić lepiej i że we wszystkim jest od nas lepszy. Nie chodziło mu zapewne o zwykle przechwałki, wyglądało to raczej na zdanie – no i co, mówiliście, że nie umiem grać w piłkę, bo nigdy nie uganiałem się z wami na boisku, no to sobie popatrzyliście. A gdyby ktoś z nas zapytał, czy zagra z nami jeszcze, pewnie powiedziałby – to mnie zupełnie nie interesuje. Podejrzewam, że w tym domniemanym stwierdzeniu, które mu przypisuję, kryła się spora część jego natury.
Siedząc na składanym krześle w sekretariacie szkoły, kiedy Szymek pozostawał w gabinecie podejrzanie długo, zastanawiałem się, dlaczego Weiser wolał przez wszystkie te lata uchodzić w naszych oczach za łamagę, niż zagrać choć raz w piłkę albo popłynąć z nami do czerwonej boi w Jelitkowie. I już wtedy, gdy wracaliśmy z boiska obok pruskich koszar z dziurawą piłką Piotra, ale bardzo szczęśliwi, już wtedy ogarnęło nas coś w rodzaju niepokoju. Bo skoro Weiser ukrywał przed nami swoje umiejętności, jeśli nigdy nie pokazywał nam, jak potrafi kiwać trzech naraz przeciwników albo podnieść piłkę z ziemi czubkiem buta, umieścić ją na podbiciu, wyrzucić dalej kolanem do góry i pchnąć ją czołem na lewe lub prawe skrzydło, jeśli nigdy nie pokazywał nam tego i przesiadywał często na skraju boiska, patrząc, jak robimy to wiele gorzej od niego, musiał mieć jakieś powody, których nie znaliśmy. No i dlaczego Weiser zdecydował się zagrać z nami, wychodząc z ukrycia akurat tym razem? Szymek powtórzył zdanie Elki, że on wszystko potrafi i teraz nikt już się z tego nie śmiał, bo przypomnieliśmy sobie wczorajsze zoo i czarną panterę, a ja wiedziałem jeszcze, że Weiser z Elką wcale nie bawili się w doktora i pacjenta na skraju pasa startowego, choć nie bardzo mogłem zrozumieć, po co właściwie tam chodzili. Dopiero gdy zegar ścienny wybił dziewiątą, olśniła mnie myśl bardzo prosta, ta mianowicie, że Weiser unosił czerwoną sukienkę Elki za pośrednictwem lśniącego kadłuba samolotu, bo nie chciał tego robić sam, widocznie było to dla niego zbyt proste, a może zbyt prostackie. I kiedy drzwi gabinetu otworzyły się i wypuścili z nich nareszcie Szymka, zobaczyłem raz jeszcze srebrne cielsko Iła nad krzakami żarnowca, uniesione kolana Elki, jej podnoszące się i opadające biodra, pomiędzy którymi falowała trójkątna czarność i miękkość i przypomniałem sobie jej twarz z otwartymi ustami, jakby przekrzykiwała straszny huk lądującej maszyny. Nie powiedziałem, zdaje się, do tej pory, że Elka odnalazła się później i żyła długo wśród nas, zanim nie wyjechała na stałe do Niemiec. Ale ani wtedy, ani później, gdy pisałem do niej listy, ani nawet wtedy, gdy pojechałem do Niemiec tylko po to, żeby się z nią zobaczyć, nigdy więc nie powiedziała nic na temat Weisera ani tego, co wydarzyło się ostatniego dnia nad Strzyżą. Nie powiedziała, a lekarze tłumaczyli jej uparte milczenie szokiem psychicznym, częściową amnezją i tak dalej, i tylko ja wiedziałem i wiem, że to nie jest prawda. Bo jedna Elka musi wiedzieć, kim był albo jest w dalszym ciągu Weiser. Jej milczenie, do dzisiaj, kiedy znów piszę listy do Mannheim niepomny tego, co zaszło między nami podczas mojej tam wizyty, jej uparte milczenie świadczy o tym wymownie. Tak, kiedy przypomnę sobie Weisera w piwnicy nieczynnej cegielni, nawet dzisiaj włosy stają mi na głowie. Byliśmy tam tylko raz, Elka zaś asystowała mu przy tym zapewne wiele razy. I wszystkie wybuchy w dolince za strzelnicą były, zdaje się, także dla niej. Ale nie piszę książki o Weiserze, która mogłaby zaczynać się od sceny w nieczynnej cegielni. Nie robię tego. Wyjaśniam tylko fakty i okoliczności i dlatego Szymek siada teraz na składanym krześle obok mnie, a ja słyszę swoje nazwisko: – Heller, teraz ty – i wstaje powoli, z obolałą nogą, idę w kierunku drzwi obitych pikowaną ceratą, idę i boję się M-skiego, a właściwie tortur, jakie zastosuje w tej kolejce przesłuchania.
Mężczyzna w mundurze rozpiął dwa guziki niebieskiej bluzy i zobaczyłem, że pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod którego przez małe oczka wyłażą gęste, czarne włosy. Zaraz przypomniałem sobie szympansa z oliwskiego zoo, który na piersiach miał takie same kłaki i pomyślałem, jakby zabawnie było zobaczyć tam zamiast niego sierżanta milicji, jak sypie piaskiem w publikę, wścieka się i od czasu do czasu sika w pierwsze rzędy rozbawionych ludzi. Uśmiechnąłem się więc do niego, a on wziął to za dobrą monetę, bo zrewanżował mi się również uśmiechem i pokazując ręką krzesło, powiedział: – Proszę, możesz usiąść. – M-ski łypał podejrzliwie w moją stronę, dyrektor zaś manipulował dłońmi wokół swego krawata, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani szalika, tylko mokrą szmatę nie najlepiej wyżętą i wykręconą.
– Chcemy wiedzieć wszystko o wybuchach za strzelnicą – rozpoczął M-ski. – Ile ich było i w jakich dniach. Skąd wasz kolega miał materiał wybuchowy do eksplozji. Co to było – trotyl? proch? Skąd to brał – z łusek? z niewypałów? I chcemy, żebyś nam opowiedział jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy Weiser i wasza koleżanka zginęli. Niczego się nie bój, powiedz prawdę. Czy nie znaleźliście może kawałka koszuli albo ciała gdzieś w okolicy? A może na którymś z drzew?
Wszystkie te pytania M-ski zadawał szybko i były jak tematy w uwerturze – naraz, jedno po drugim. Bo właściwe przesłuchanie miało się dopiero rozpocząć.
– Tak – westchnął mężczyzna w mundurze. – No więc powiedz nam, kiedy był pierwszy wybuch, kiedy to było?
– Gdzieś na początku sierpnia, proszę pana – odpowiedziałem.
– A dokładniej? – wtrącił dyrektor.
– Dokładniej nie pamiętam, ale na pewno na początku sierpnia, bo wtedy ksiądz proboszcz zaczynał nabożeństwa.
– Jakie znów nabożeństwa?! – podskoczył jak oparzony M-ski. – Jakie znów nabożeństwa – pan słyszy, dyrektorze? Czy oni nigdy nie przestaną – i znów zwrócił się do mnie – więc jakie to były nabożeństwa?
– Nabożeństwa w intencji rolników i rybaków, proszę pana – odpowiadałem grzecznie. – A właściwie na intencję deszczu, żeby oczyścił zatokę i obmył pola, bo była przecież ogromna susza, a proboszcz Dudak mówił, że to kara boża za grzechy.
Читать дальше