Kiedy w końcu w sprawie odganiania Konstancji zaczęła mi pomagać do tego stopnia, że staliśmy się sobie niezmiernie bliscy, przez co należy rozumieć, że na każdym spotkaniu bez względu na czas i miejsce ładowałem Marleni Jasiczek łapę pod spódnicę, ona zaś – nie rozproszona już żadną debatą prezydencką – za każdym razem zamierała w bezgranicznym zdumieniu i zduszonym głosem pytała: – Dlaczego? Wyjaśnij, dlaczego ładujesz mi łapę pod spódnicę? Otóż kiedy byliśmy już tak blisko, że łapy moje dochodziły do górnych partii jej niespotykanych rajstop, i kiedy ona pytała: – Dlaczego, wyjaśnij mi, dlaczego? – ja zaś nie byłem w stanie udzielać żadnych przekonujących odpowiedzi, bo wszystkie władze psychofizyczne skupiałem na tym, aby gmerać jeszcze głębiej i wyżej, i kiedy ona zawiedziona brakiem przekonującej odpowiedzi zaczynała bronić się jak tygrysica, słowem, kiedy bez względu na porę dnia i miejsce, bez względu na to, czy było to rano, czy wieczorem – w Ti Amo na Świętokrzyskiej, w Chez Lautrec na Siennej, w Chianti na Foksal, u mnie czy u niej – rozpoczynaliśmy walkę na śmierć i życie, kiedy przystępowałem do wyniszczającego szturmu, którego celem był następny centymetr kwadratowy jej uda, i kiedy okazywało się, że jest to obszar absolutnie nie do zdobycia, i kiedy wreszcie w tych straszliwych zapasach przychodziła biorąca się ze skrajnego wyczerpania chwila wytchnienia, kiedy zdyszani, spoceni i rozpaleni do białoczerwoności patrzyliśmy na siebie prawie z nienawiścią – za którymś razem, ledwo łapiąc oddech, zapytałem: – Dlaczego nie chodzisz na zajęcia? – Bo nie mam się w co ubrać – wyrzęziła z najwyższym trudem, ale bez namysłu.
Banalne? Banalne. Przy bliższym jednak wejrzeniu okazało się, że nie aż tak banalne. Marleni nie szło zwyczajnie o rytualną babską niepewność: co na siebie włożyć, jaką dobrać kreację na wykład z międzynarodowego prawa morskiego, jaką na ćwiczenia z postępowania cywilnego, a jaką na konwersatorium z przestępczości nieletnich. Marleni rzekomo szło o to, by się odziać w sposób nieodróżnialny od reszty towarzystwa. Trawiona manią wyższości i nieposkromioną potrzebą dawania do zrozumienia, że jest z innego świata, wzmagała i dodatkowo karmiła swą pychę obłudnie egalitarną potrzebą wtopienia się w tłum. Sama dla siebie była swoją własną, niezmiernie sobą zachwyconą widownią i miała tak przemożne poczucie własnej odmienności, że gotowa była dla ułatwienia swego odbioru zwykłym śmiertelnikom przebrać się za zwykłą śmiertelniczkę, ale i to było niemożliwe – była pewna, że blask jej wyjątkowości przebije najnikczemniejsze opończe. Wiem, wiem, że moje piękno was oślepia, gotowa jestem i pragnę je zasłonić, ale sami widzicie, że to jest niemożliwe, ja nie noszę takich rzeczy jak wy, moje najmarniejsze ciuchy i tak są inne niż wasze, bo ja jestem inna niż wy – nieraz wydawało mi się, że słyszę, jak Marlenia ni to łka, ni to chichocze w duchu. Wydawało mi się, że słyszę? Nie – słyszałem w sensie ścisłym. Owszem – ubierała się doskonale, ale dramat jej polegał na tym, że doskonałość jej stroju była w stanie tylko ona sama w pełni docenić i detalicznie opisać. Co masz na sobie? – mówiłem do słuchawki, lubiłem zwłaszcza przez telefon stawiać jej to zgrane pytanie starych uwodzicieli. Jeśli zresztą myślicie, że pytanie: Co masz na sobie? – ma sens tylko przez telefon, mylicie się; ileż to razy siedziałem z Marlenia face to face i chcąc jakoś zneutralizować gwałtowną potrzebę natychmiastowego ładowania łapy pod jej spódnicę, jedynie dotykałem tej spódnicy albo bluzki, albo innej rzeczy, którą miała na sobie, i pytałem: Co to jest? Marleniu, co ty masz na sobie? I Marlenia natychmiast i bez zdziwienia skrupulatnie wskazywała wszystkie niepowtarzalne rzeczy, które miała na sobie, i opowiadała, gdzie je kupiła, z jakiego są materiału i jakiej firmy. Przez telefon wychodziło to o wiele intensywniej, nie rozpraszała mnie jej widzialna i dotykalna bliskość, nie czułem jej zapachu, mogłem się skupić na samej opowieści. Uwielbiałem słuchać, jak Marlenia cichym i skrajnie skupionym na własnej garderobie głosem szczegółowo opisuje brązową organdynową sukienkę z wstawkami i podbiciami uczynionymi z kremowego włoskiego jedwabiu, całość ma generalną linię perwersyjnego habitu, tym perwersyjniejszego, że ostro wcięty bok rozchyla się z każdym krokiem i ukazuje dwie trzecie uda spowitego w mgławicowo koronkowe rajstopy Calzedonia.
Marlenia Jasiczek wyszła za mąż zaraz po maturze za zamożnego przedsiębiorcę budowlanego i wczesne i zawarte dla pieniędzy małżeństwo dało jej cały szereg asumptów do wyższości. Po pierwsze, już na pierwszym roku była mieszkającą we własnościowych apartamentach mężatką, co w oczywisty sposób odróżniało ją od innych studentek, w zdecydowanej większości prowincjonalnych i zagubionych w wielkim mieście panienek bez grosza, które bez przerwy szukały jakiegoś kąta i które mania masowego wychodzenia za mąż owładnąć miała – jeśli wierzyć obserwacjom Konstancji – dopiero za trzy lata. Po drugie – zamożny przedsiębiorca wyposażał ją w odpowiednie środki pozwalające na banalną wyższość wegetacyjną: żywiła się wyżej stojącymi potrawami, piła wyżej stojące napoje, sypiała w wyżej stojących pościelach. (Jej, wspomniana już, skłonność do wyżej stojących przyodziewków znajdowała – rzecz jasna – w takich okolicznościach wręcz erupcyjne pole do popisu). Po trzecie – od tego punktu robi się ciekawiej, bo przychodzą paradoksy – Marlenia miała świadomość, iż wychodząc za mąż dla pieniędzy, popada, w gruncie rzeczy, w niższość, i to w niższość studziennie trywialną. I im niżej wylądowała, tym wyżej wyleźć postanowiła. Niczym człowiek upadły – jak by powiedział ksiądz Kubala – niczym człowiek upadły, co dno życiowe pod stopami poczuwszy, znajduje zarazem w sobie dość siły, by się od tego dna odbić i odbija się, i szybuje, i znajdując rozkosz w szybowaniu, nie przestaje szybować i nie zadowala się szybowaniem na zwykłych poziomach, bo pamięta, jak był nisko, i chce być teraz tym wyżej, tak i Marlenia postanowiła uczynić wszystko, by swe trywialne małżeństwo uwznioślić i wywindować. Po czwarte w takim razie, po piąte, a może i po szóste, rozlewnie rozwodziła się – staranie jednak unikając jakichkolwiek konkretów – nad rzekomą inteligencją swego męża (o kjórym w najlepszym wypadku można było powiedzieć, że nie był typowym wsiowym burakiem), ekstatycznie zapewniała, iż łączącej ich miłości nie odnotowały dotąd żadne ziemskie kroniki oraz na wszelki wypadek zanurzała całą sytuację w fanatycznym katolicyzmie.
Wiara Marleni podlegała, rzecz jasna, tym samym, a nawet, z oczywistych powodów, ostrzejszym jeszcze wyższościowym regułom. Marlenia dawała do zrozumienia, iż wierzy w Boga jak nikt. Bóg wysłuchiwał jej modlitw. Bóg z nią rozmawiał. Bóg widział jej wyjątkowość. Jak powszechnie wiadomo: setki tysięcy ludzi setki tysięcy razy wychodziło i wychodzi z kościoła w obojętności albo nawet w rozczarowaniu. Marlenia zawsze wychodziła w ekstazie. Msze, w których uczestniczyła, były zawsze dojmująco przejmujące, różańce, które zmawiała, niebotycznie ją uskrzydlały, spowiedzi do głębi oczyszczały. Kiedy podczas jednej ze swych podróży do ojczyzny Ojciec Święty zaniemógł i nie odprawił mszy na krakowskich Błoniach, Marlenia, która na papieską mszę specjalnie pielgrzymowała do grodu Kraka, nie była w stanie ukryć, że wyjątkowość tego wydarzenia – płacz i żal jednoczący tłumy modlące się w deszczu – zaspokajała jej głód wyjątkowości w szczególny sposób, ona bowiem jako jedyna spośród stojącego na mokrej trawie miliona wiernych miała wrażenie, że łączy się z chorym Papieżem modlitwą słyszalną jak przez telefon i widzialną jak na telebimie. Słyszała ciężki oddech leżącego na swym łóżku w pałacu arcybiskupim przy Franciszkańskiej Ojca Świętego, widziała krople potu na jego czole, czuła na sobie jego uważne spojrzenie. Marlenia, rzecz jasna, nie mówiła tego wprost, ale nie zdziwiłbym się, jakby w głębi ducha uważała, że Ojciec Święty – celem obdarzenia jej specjalną wyjątkowością – specjalnie dla niej zaniemógł.
Читать дальше