– Żenicha dażdała… Proszę, wreszcie, wreszcie… Żal człowiekowi będzie umierać i ciebie zostawiać. Nie zwracałeś na mnie uwagi, latałeś za Esmeraldą… Swoją drogą ciekawe, co się nią dzieje. Masz z nią jakiś kontakt? Nie? W końcu była tak zdolna, że powoli powinno być o niej głośno, a tu cicho sza. Masz w ogóle z kimś z twojej klasy kontakt? Słyszałeś, że Luizjana Poświat popełniła samobójstwo? Nicoll Bażanowska wyszła za mąż za starszego faceta. Rok temu. Od paru miesięcy próbuje się rozwieść. Śpieszy się, żeby zdążyć przed przyjazdem Papieża. Wiesz, tu znowu wzmogły się plotki, że Wojtyła przyjedzie do Granatowych Gór. Wzmogły się ze zdwojoną siłą. Podobno niedawno na jakiejś audiencji prywatnej albo generalnej wspomniał, że jeździł przed wojną w Granatowych Górach na nartach i do dziś wspomina piękno naszej okolicy. Ludzie mówią, że tym razem na pewno przyjedzie. Krąży nawet taka wersja, że nie tylko przyjedzie, ale w ogóle tu osiądzie, bo urząd złoży i w Granatowych Górach resztę życia spędzi. Dlatego Nicoll tak się z tym rozwodem śpieszy. Bo mówią, że jak Papież tu osiądzie, to będzie całkiem jak w Watykanie albo jak w jakimś wyodrębnionym skansenie katolickim. Żadnych rozwodów. Ani żadnych innych przyjemności. W każdym razie nawet jak wzorcowy kołchoz kościelny nie powstanie, bo w to jednak trudno uwierzyć, to i tak rozwieść się w bezpośredniej bliskości Ojca Świętego ciężej będzie. Nicoll wie, co robi. Mnie tam wszystko jedno. Przyjedzie albo nie przyjedzie, osiądzie albo nie osiądzie, mnie to w końcu ani grzeje, ani ziębi. Nawet jak umrze i osieroci wielki polski naród katolicki, w rozpacz nie wpadnę, pewnie, że żal mi będzie, ale pod pociąg się nie rzucę. Prawosławna jestem. Dawno po rozwodzie w dodatku. Wszystko, co miało się zdarzyć, dawno się zdarzyło. Wszystko minęło i tylko tyle zostało, że sobie przysięgłam: bez względu na wszystko, bez względu na to, jak byś zbrzydł, zgłupiał i bez względu na to, jak byś mi zobojętniał, kiedyś zabiorę ciebie na windsurfing nad Granatowe Jezioro. Wiesz, że ja cztery lata czekałam? Cztery lata szykowałam się do tego, co zrobiłam dzisiaj, do tego, żeby wreszcie, jak przyjedziesz do Granatowych Gór, spotkać ciebie niby przypadkiem i zaproponować windsurfing? Pewnie, że z rozmaitym natężeniem na to doniosłe wydarzenie czekałam, ale czekałam. Parę razy mi się wydawało, że już jesteś, że przyjechałeś, Ale to była złudna pewność. Tak samo jak niedawno w Warszawie, kiedy bez cienia wątpliwości widziałam ciebie dwa razy, ale to nie byłeś ty. Wielki dramat złudzeń, ale zniosłam go nie tyle nawet dzielnie, co łatwo, byłam już znacznie, znacznie spokojniejsza, mój kochanku niedokonany, niespełniona ofiaro moich zboczeń. Zresztą w ogóle to nie był udany pobyt, zgubiłam kartę bankomatową, a gotówki prawie nie miałam…
Kiedy teraz po przeszło dwu latach zapisuję w „Dzienniku wypraw" doszłe rozmowy i niedoszłe windsurfingi z Pietią, przebijają mnie setki strzał, przeszywają mnie setki mieczy, powietrzna kawaleria roznosi mnie na szablach i śmigłach i mam wielką i ryzykowną ochotę odejść od prawdy w stronę czystego piękna i samym, bezkarnym pięknem mam chęć Pietii hołd złożyć. Dla Pietii i dla wszystkich moich byłych, aktualnych i przyszłych moich kobiet mam nieprzepartą chęć papierową, ale bardzo zgrabną arię zanucić. Pietiu! Nataszo! wołam w kierunku jej cienia – znalazłem pani kartę, leżała na trawie w Ogrodzie Saskim. – Co ty opowiadasz – jej cień śmieje się arcynormalnym śmiechem – co ty gadasz, udaru dostałeś czy co? – Nie, znalazłem pani kartę, w każdym razie znalazłem kartę, w której się zakochałem, więc prawdopodobnie to jest pani… to jest twoja karta. Teraz w moim warszawskim mieszkaniu wyjmuję ją z szuflady. Rozumiesz, a raczej nie rozumiesz, bo nie możesz rozumieć, to był czysty, choć dla mnie odwrotny przypadek, miałem kartę, ale nie miałem PINu, nie słyszałem PINu. Całej tej historii już pewnie nigdy nie wyjaśnię. Podniosłem kartę z trawy, oczyściłem z błota, popiołu i zielska i ona w swoich nienaruszonych miejscach zabłysła jak miniatura katedry. Poczułem nieziemski zapach perfum, dotykałem ustami tytanowej powierzchni, zlizywałem z niej ślady linii papilarnych – to były pani linie papilarne, Nataszo, bo przecież naprawdę ty miałaś na imię Natasza, Pietia to była twoja szkolna ksywa. Nazwisko wybite na karcie było nieczytelne, rozpuściło się w tropikalnych upałach i syberyjskich mrozach, jakie panują w Ogrodzie Saskim, ale z imienia zostały cztery pierwsze litery, w pierwszym odruchu pomyślałem, że pewnie Natalia jakaś zgubiła kartę albo ktoś ją jej ukradł i w Ogrodzie Saskim porzucił, ale tam na pewno było Natasza i nawet teraz jestem pewien, że nieczytelne i roztopione litery bardziej Nataszę niż Natalię tworzyły, więc jest niezbity dowód, mocniejszy od mojego słuchu, choć słuch też mnie nie mylił.
Przytknąłem magnetyczny pasek do ucha niczym muszlę morską i w jego gęstych labiryntach słyszałem szelest twojej sukni, stukot twoich obcasów, brzęk filiżanki, słyszałem wnętrze dwupokojowego mieszkania, słyszałem zasuszone bukiety wiszące na ścianach, powieść współczesną leżącą na dywanie, wczorajsze gazety, pustą popielniczkę, twoją dżinsową spódnicę wiszącą na krześle. Słyszałem operowy głos twojej karty bankomatowej, czułem jej narkotyczny zapach i wodnisty smak. Pożerałem ją, pożerałem magnetyczny pasek i płomienisty napis: Bank Towarzystwa Ziemi Hetejskiej. Już nie ślady linii papilarnych, ale ślady całej twojej skóry zlizywałem z tytanowej powierzchni, ślady wygolonych pach, które – już wtedy wiedziałem, ale nie umiałem nazwać – musiały być śladami pach mojej pani od rosyjskiego, ślady doskonale wydepilowanych łydek, które musiały być łydkami mojej rusycystki, ślady boskich, bez śladu cellulitu ud, które musiały być twoimi udami, ciebie samą w gęstych i magnetycznych labiryntach wyraźnie słyszałem, miałaś na sobie błękitną bluzkę i wpadający w odcień szarości rudawy sweter, bluzka wychodziła górą, dwa proporce kołnierzyka ułożone były jak trzeba i dołem też błękitna bluzka dwukrotnie była wypuszczona na wierzch, moje ręce – czułem – jeśli nie wstąpią pod błękit bluzki i pod wpadający w odcień szarości rudawy sweter, moje ręce zostaną obcięte przez kata. Umrę, jak pani nie pomacam – uświadomiłem sobie nagle z całą wyraźnością i pognałem jak na skrzydłach w jedyne miejsce, gdzie był cień szansy, żeby panią spotkać. Złoty obłok płynął nad obitym papą dachem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej. W bankomatowym przedsionku nikogo nie było, pod samym bankomatem, na ziemi, na lastryko leżała warstwa błotnego kurzu, pani obcasy przed kwadransem to błoto rozczyniały, słyszałem dobrze, słyszałem, jak pani spanikowana zgubą krew przed kwadransem spłynęła w dół brzucha, i chciałem w błoto pod bankomatem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej runąć i kieszenie tym błotem napełnić. Twoje stopy,
Nataszo, tę maź mieszały i jakbym miał tej mazi pełne kieszenie, nigdy bym jej nie wyczerpał, a ona zmieniałaby jedynie stan skupienia i przeznaczenie. Raz byłaby olejkiem różanym, raz biothermem męskim, raz kremem do golenia, raz maścią wężową, co odgania wszelkie dolegliwości, raz oxycortem, raz złocistym pyłem do posypywania prześcieradła przed nocą, raz wodą kolońską o dławiącym zapachu, raz płynem do kąpieli, raz body balsamem, raz żelem pod prysznic, raz ambrę solaire…
– Nie zmyślaj Patryku – mówi widmo Pietii – zmyślasz, a piękno twojego zmyślania nie bierze mnie wcale. Tym bardziej mnie nie bierze, że jest z nim pewien dodatkowy kłopot. Za bardzo jestem w zasadniczym sensie zboczona, żeby mnie jeszcze miały podniecać zboczenia językowe albo poetyckie. Nie podniecają mnie one. A dodatkowy kłopot jest taki, że ty, jeśli dobrze zrozumiałam niektóre mniej hermetyczne strofy twojej arii, znalazłeś kartę bankomatową Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej? Nieprawdaż? Widzisz, i z tym jest pewien kłopot. Bo ja zgubiłam kartę bankomatową Banku Śląskiego.
Читать дальше