– O jakiej współpracy? Ja nie mam zamiaru z nikim współpracować!
– Ach, doprawdy, doprawdy! Nie mam zamiaru z nikim współpracować, oświadczył spadkobierca najszczytniejszych zasad! Słuchaj, gnoju! Nie zmuszaj mnie do najtańszego kabotyństwa! – faktycznie wykrzywiał się nad wyraz tandetnie. – Co tobie się wydaje? Że zdradzasz ojczyznę? Że zostajesz współpracownikiem ochrany? Że podpisujesz volkslistę? Że dostajesz nominację na Tajnego Współpracownika Urzędu Bezpieczeństwa, TW pseudonim: Irish? Że będziesz kapował na kolegów z podziemnej Solidarności? Epoki ci się pojebały? Durniu skończony? Co ty myślisz, że będziemy ciebie straszyć, szantażować, zmuszać? Że żebyś trochę zmiękł, zajmiemy się tą twoją postarzałą laską, na której sam nawet nie wiesz, jak ci zależy? Co ty myślisz, że ja nie mam przed kim odgrywać Otella? Albo ci się wydaje, że ci podsuwamy w twoim stylu groteskowe bohomazy: Ja, Patryk Wojewoda, data, miejsce urodzenia, imiona rodziców, PIT, PESEL, zobowiązuję się do przekazywania złoczyńcom zasłyszanych przeze mnie numerów PINów. Oświadczam, że zdaję sobie sprawę z wszelkich prawnych konsekwencji moich działań i równocześnie zobowiązuję się zarówno treść podpisanego dokumentu, jak i przebieg rozmowy kwalifikacyjnej zachować w ścisłej tajemnicy. Załączniki: 1) Własnoręczny życiorys. 2) Oświadczenie o posiadanych zasobach majątkowych. 3) Trzy fotografie. 4) Zaświadczenie lekarskie o aktualnym stanie zdrowia. Podpis. Człowieku! Epoka takich zabaw literackich skończyła się bezpowrotnie! – wstał, chwiejnym krokiem podszedł do biurka, otwarł szufladę, w której trzymałem podarowane mi przez starego wieczne pióra. Bez pudła wyciągnął niedawno czarnozielonego pelikana, którym prowadzę „Dziennik wypraw", i wetknął mi go w palce. – Człowieku! Przecież to nie mój, tylko twój interes! Podpisuj, pókiś cały! Podpisuj – zaśmiał się piskliwie, ale szczerze – podpisuj, a w nagrodę wujek opowie ci bajkę.
– Jaki wujek? Jaką bajkę? – dobrze wiedziałem, o co chodzi, ale chyba chciałem retorycznie zagłuszyć skrzyp pióra, które – jak się domyślacie – nie skrzypiało wcale.
– Jak to, jaki wujek? Jak to, jaką bajkę? Ależ o mnie chodzi, cny Patryku! Przecież chcesz usłyszeć opowieść o napadzie na bank? Przecież za to, żeby usłyszeć prawdziwą, z życia wziętą historię o zbrodni – ty jesteś w stanie duszę sprzedać. Może to zresztą właśnie zrobiłeś? – złożył kartkę i schował w zanadrze. – Może to zrobiłeś? Może sprzedałeś? Cokolwiek jednak uczyniłeś – wrócił na swoje miejsce na wersalce, ale prawie natychmiast podniósł się służbiście – uczyniłeś dobrze. A teraz ubieraj się, bo ruszamy w drogę. Mam zamiar nie tylko dotrzymać obietnicy i opowiedzieć ci wszystko, mam też zamiar poprzeć moje opowiadanie naocznym zaprezentowaniem miejsca akcji. Słyszałeś o napadzie na Jasnej w 1964 roku? Musiałeś słyszeć, bo to bardzo był sławny, historyczny napad…
Ubierałem się i z zapartym tchem słuchałem, jechaliśmy na dół windą, a potem na plac Wieży policyjnym autem. Prowadził ten sam co wtedy mrukliwy kierowca, z rosnącą pychą wtajemniczonego słuchałem szczegółów, o których za parę miesięcy miały pisać wszystkie gazety. Pałac Kultury tonął w ciemnym dymie, jakby obradujące tam samozwańcze konklawe dawało znać, że nigdy nie dojdzie do porozumienia, w otwartej na okrągło księgarni na Dworcu Centralnym szczupła dziewczyna z ogromnym jak fortepian plecakiem na ramionach kartkowała „Annę Kareninę", w oddalonej o niecały kilometr knajpie biesiadowali trzej młodzi mordercy. Byłem pewien, że kolejny raz usłyszę daleki rozpaczliwy krzyk, ale z monotonnego łoskotu miasta nie wydobywała się żadna nietypowa nuta, przed bankiem płonęły świece.
Schodziliśmy po krętych schodach, migotały cienie, śladów krwi nie było wcale. Na ostatnim zakolu, jak już widać było beton, na którym miesiąc temu leżały zabite kasjerki, mój przewodnik po zaświatach nagle się zatrzymał. – A kalendarza – w podziemiach banku głos jego huczał nieoczekiwanie komicznie – a kalendarza, że zwierzę ci się do końca z moich tragicznych przeczuć, ona także nie spaliła. Dobrze wymyśliła scenę palenia, ale to była fiction. Dziennik jej niekonwencjonalnego życia istnieje, wiem, bo czuję jego nieobrócone w popiół pismo nosem. Widocznie nie chciała spalić kroniki swej wolności i zemsty. Nie spaliła mostów, nie spaliła zdrady, nie spaliła poprzedniego życia, nie spaliła wolności i nie spaliła zeszytu. Mógłbym go znaleźć, ale po co. Nie ma co szukać. Już nie szukam. Mnie już pod tym względem nie ma. A jak nie ma mnie pod tym względem, to i pod żadnym innym też nie. Spokój i pogoda ducha nigdy nie wrócą. Masz rację. Mnie nie ma. Służba funkcjonariusza o nieczytelnym stopniu skończona. Sam jesteś, Patryku. Sam jesteś w czarnych piwnicach Banku LwowskoWileńskiego.
ROZDZIAŁ X – Jazda dowolna
Kępy floksów i peonii pachniały ogłuszająco, wydawało mi się, że w nocy ten zapach nabiera mocy broni chemicznej, że zaraz stracę przytomność i umrę przed Janem Nepomucenem. Leżałem na prześcieradle, kończył się długi weekend, wąchałem własne ramiona, nie chciałem, żeby wszechogarniający gaz bojowy floksów i peonii wywabił z mojej skóry zapach ambrę solaire laboratoires – garnier paris. Długi weekend mijał jak życie, a nawet jeszcze gwałtowniej. W sobotę nazajutrz po przyjeździe spotkałem przed Kapitalistycznym Domem Towarowym Piękną Pietię. Chyba już wspominałem, że z pani od rosyjskiego przeistoczyła się w panią od muzyki. Teraz z całą odpowiedzialnością mogę dodać, że inne przeistoczenia się jej nie imały. Dalej była porywająca. Otwarcie gapiłem się na nią pod Kapitalistycznym Domem Towarowym i z odpowiedzialnością stwierdzałem: Im bardziej się starzała, tym bardziej była porywająca.
– Przytyłeś – powiedziała na mój widok – przytyłeś do tego stopnia, że zaczynam mieć wątpliwości, czy deska ciebie uniesie. Bo nie wiem, czy wiesz, że jedziesz ze mną na windsurfing nad Granatowe Jezioro. Nie bój się, nauczę cię. Pokażę ci sprzęt i podstawowe ruchy. Jestem bardzo dobrą panią od windsurfingu.
– Wcale się nie boję – starałem się mówić w sposób dwuznaczny i entuzjastyczny. – Nic a nic się nie boję, choć może trochę. Ale przede wszystkim cieszę się bardzo. – Faktycznie, propozycja spadała mi z nieba. Był druzgocący upał, w domu panowała prepogrzebowa atmosfera, babka Joanna ocierała łzy, słychać było kaszel Jana Nepomucena, zapowiadało się, że pod względem psychicznej udręki będzie gorzej niż w Warszawie.
– Za dwie godziny przyjadę po ciebie. Bądź gotów, niegdysiejszy chłopczyku.
Wody Granatowego Jeziora były nieruchome i tłuste jak pasta do butów, ani tchnienia wiatru, o windsurfingu nie było mowy.
– Siłą woli nie popłyniemy – powiedziała Pietia i widać było, że jest zła na słabość swojej, a może w ogóle człowieczej siły woli. Pokazała mi sprzęt przechowywany w wykupionej nad jeziorem budce. Konserwator i ochroniarz (dawniej dozorca) ośrodka sportów wodnych, pan Masztala, przejechał koło nas na rowerze. Gnał w niewspółmiernym do upału pędzie, w zasadzie całe jego życie biegło w niewspółmiernym do wszystkiego pędzie. Żona pana Masztali – jak już wiecie – była bezrobotną alkoholiczką i nieszczęsny ochroniarz raz po raz gorączkowo pedałował do domu, chcąc ofierze nałogu udaremnić wyskoczenie do sklepu po kolejną flaszkę. Nie była to najlepsza taktyka w walce z uzależnieniem. Podobno pan Masztala, choć osiągał kosmiczne prędkości, jeszcze ani razu nie wyprzedził pieszej pijaczki.
Читать дальше