– Słuchaj, lodowa panienko za siedem punktów, wiesz, co jest w tej kopercie? Nie chce mi się już do ciebie gadać, ale to jeszcze ci powiem. W tej kopercie są pieniądze. Trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych. Podjąłem je z konta Dziewiątego PINu, bo zasłużył na karę. Nie wybałuszaj na mnie gał, bo mówię prawdę. Ponieważ to, co mówiłem do tej pory, wydawało ci się podejrzanym krętactwem, masz teraz przed sobą prawdę w całej jej prostocie. Masz: sadzę ci całą nagą prawdę prosto w oczy! Radź sobie z tym! Te pieniądze należą do Dziewiątego PINu! Wyjąłem je z jego konta dzięki temu – palec wskazujący prawej ręki, którym wciąż przygważdżałbym kopertę do marmurowego blatu, teraz uniósłbym ku górze i dotknął opuszkiem małżowiny – dzięki temu, że, jak mówi pewna
moja znajoma: jestem słyszący inaczej. Rozumiesz? Przedtem, jak kłamałem, nie rozumiałaś i teraz, jak mówię prawdę, też nie rozumiesz? Trudno. Mogę jeszcze dodać, że kwota trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych to jest dokładna wysokość grzywny, którą wymierzyłem Dziewiątemu PINowi za pożałowania godny wygląd zewnętrzny i zaniedbane imponderabilia. Prawda, jakie jasne? Człowiek mnie rozdrażnił i musiał zapłacić. A teraz mi przeszło i zwracam pieniądze. Wymierzyłem mu grzywnę, ale grzywnę zwrotną. Rozumiesz!?
Nie ma co mieć złudzeń, że mówiłbym podniesionym głosem. Gdzie tam! Darłbym się jak opętany, bo jakbym wreszcie umilkł, cisza w filii Banku Lwowsko-Wileńskiego byłaby straszna, straszna. I w tej ciszy raz jeszcze pchnąłbym kopertę w stronę immanentnie lodowatej i chwilowo osłupiałej urzędniczki, po czym spokojnie obróciłbym się i wolnym krokiem, przez nikogo nie zatrzymywany ani nie niepokojony – ruszyłbym do wyjścia. A i potem, jak znalazłbym się na ulicy, nikt by nie reagował, życie dookolne jak zwykle płynęłoby na oślep. Kroczyłbym dość spiesznie i oglądał się raz po raz, i ciężki lęk w moim sercu ustępowałby miejsca lekkiemu rozczarowaniu: nie szłaby za mną żadna pogoń.
Tak. Gdybym poszedł tam osobiście, gdyby podkusiło mnie licho, byłyby niezłe afery. Ale nie poszedłem, jedynie wyobraziłem sobie taki absurd i przedstawiłem krótko absurdalną scenę. Mam nadzieję, że odpowiednio krótko, z całego serca bowiem gardzę teatrem absurdu oraz poetyckimi powabami trybu przypuszczającego. Umrzeć można z nudów. Nie absurdalnie, a rzeczowo i nie w poetycznym trybie przypuszczającym, a w prozaicznie oznajmującym, na byle jakiej, wyrwanej z zeszytu kartce napisałem list do Dziewiątego PINu.
Szanowny i drogi Panie! Dnia tego a tego zostawił pan swój cudny prostokącik z magnetycznym paskiem i domieszką tytanu w bankomacie na placu Wieży. To się może zdarzyć każdemu, niestety, Pański pech polegał na tym, że Pańską kartę znalazłem ja, mściciel. Jak Pan widzi, bez trudu wszedłem w Pańskie zasoby. Dla swojej zabawy i dla Pańskiego ostrzeżenia wyjąłem pewną sumę, którą ter aż odsyłam. Niech Pan nie próbuje mnie szukać, bo żadnym sposobem mnie Pan nie znajdzie. Jeśli nie odnotuję poprawy choćby w Pańskim wyglądzie zewnętrznym – jeszcze się do Pana odezwę. Jak mi się będzie chciało – oczywiście. Bądź zdrów, Dziewiąty PINie – Mściciel.
Postawiłem kropkę, przeczytałem dokładnie, potem raz jeszcze przeczytałem pobieżnie, niczego nie zmieniałem, żadnych potknięć logicznych i gramatycznych nie poprawiałem, zamazałem jedynie flamastrem słowa: „choćby w Pańskim wyglądzie zewnętrznym", włożyłem list i pieniądze do koperty, na kopercie napisałem adres małej filii Banku Lwowsko-Wileńskiego na placu Wieży, następnie na poczcie po przeciwnej stronie placu Wieży list wrzuciłem do skrzynki i oficjalnie uznając sprawę za zamkniętą, w głębi duszy czekałem na dalszy przebieg wydarzeń.
ROZDZIAŁ VII – Jan Nepomucen Wojewoda 1921-1999
Niedługo po swych hucznie obchodzonych 75 urodzinach dziadek Jan Nepomucen zaczął powoli tracić się w oczach. Ubywało go z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, może nawet z godziny na godzinę. Umierał trzy lata i przez ten czas chudł tak nieubłaganie, że kiedy w końcu złożyliśmy go w trumnie i unieśliśmy trumnę, i równym krokiem ruszyliśmy w kierunku naszego pięknie położonego cmentarza na Jaszczurczym Groniu, zdawało nam się, że niesiemy puste pudło.
Ostami raz widziałem go żywego mniej więcej rok przed śmiercią. Pojechałem do Granatowych Gór na jeden ze słynnych polskich długich weekendów. Gdyby nie zapach floksów i peonii – do dziś byłbym święcie przekonany, że było to na początku maja, ale floksy i peonie już pachniały i musiało to być później. Widać w końcu czerwca, w lipcu albo nawet w sierpniu też wypadał jakiś słynny polski długi weekend, podczas którego rytualnie wzrasta liczba morderstw, samobójstw, zbrodni i wypadków drogowych. Nienawidzę długich weekendów, nienawidzę ich z całego serca, nienawidzę ich bardziej od świąt Bożego Narodzenią i Wielkanocny. Rozumiem desperację, jaka ogarnia wtedy zbrodniarzy i samobójców, rozumiem prowadzące do katastrof roztargnienie kierowców i pieszych. Sam gotów jestem kogoś zabić, skoczyć pod tramwaj albo przynajmniej rozbić szybę w kiosku. Polska w czasie swych słynnych długich weekendów jest zamknięta na głucho, nieczynne są urzędy, sklepy, burdele i większość restauracji, nie wychodzą gazety, ulice pustoszeją, ludzie zamykają się w domach, milionerzy odlatują na Karaiby albo na Mauritius, kloszardzi schodzą do kanałów, uliczne kurwy wyjeżdżają na wieś pomagać rodzicom, alkoholicy zapadają w deliryczne sny, wymarła Warszawa upodabnia się do własnych fotografii z lat pięćdziesiątych. Jedynym żywym, jedynym tętniącym neonami swych błotnych kanałów i parującym gęstymi jak szczurza sierść wyziewami miejscem jest w tej upiornej porze Dworzec Centralny; uzależnieni od rytmu miasta tacy jak ja wykolejeńcy zlatują się tam jak cmentarne ćmy do nagrobnych świateł.
W wigilię tamtego, wypadającego mniej więcej rok przed śmiercią Jana Nepomucena, długiego, czerwcowego, lipcowego, a może sierpniowego weekendu, moja – prowadzona trupim blaskiem telewizorów z okien Świętokrzyskiej, Nowego Światu i Alej ekspedycja – również zatknęła proporzec na K2 peronu pierwszego. Potem rytualnie przemierzyłem podziemne labirynty, w hali głównej, w pawilonie Relay kupiłem papierosy i batony i postanowiłem martwą perspektywę spędzenia kilku dni w zamkniętej na siedem spustów, rozgrzanej azjatyckimi upałami wschodnioeuropejskiej metropolii skrócić do jednej nocy. Krótko – postanowiłem nazajutrz pojechać do Granatowych Gór.
W pociągu czytałem opasłe długoweekendowe dzienniki, w przedziale, jak zwykle, żywego ducha. We wszystkich gazetach na wszystkie strony wałkowano sprawę ewentualnego seksu, jaki prezydent Clinton miał albo nie miał z Moniką Levinsky. Czy seks był oralny, czy gabinet owalny, czy może na odwrót. Tam i z powrotem, na wszystkie strony – nie było tych stron za dużo. Czytałem w znudzeniu i spokoju. W przedziale, jak mówię, byłem sam przez całą podróż. Swoją drogą, jest to dosyć dziwne: setki razy, może nawet tysiąc razy przemierzałem tę trasę, setki razy, może nawet tysiąc razy jeździłem na trasie WarszawaGranatowe Góry, Granatowe GóryWarszawa, setki, a może tysiące razy tam i z powrotem i ani razu nie spotkałem ani tym bardziej nie zawarłem znajomości z żadną przygodnie poznaną pasażerką ani z żadnym przygodnie poznanym towarzyszem podróży. Zawsze mój przedział był pusty, nikt nigdy w nim nie siedział, nikt nigdy nie dosiadał się po drodze. Czy był to czysty, choć statystycznie mało prawdopodobny przypadek, czy z jakichś powodów, na przykład z powodu nieprzychylnego wyrazu twarzy, ludzie mnie omijali – szczerze powiem: nie wiem.
Читать дальше