Po zaniesieniu listu na pocztę Raimundo Silva wchodził do domu po schodach, kiedy usłyszał dzwonek telefonu. Nie przyspieszył, trochę dlatego, że czuł się zmęczony, a trochę z powodu obojętności czy wyobcowania, najprawdopodobniej dzwonił Costa, żeby zapytać o poprawki do tomiku poezji albo o wstępną lekturę powieści zostawionej tamtego czarnego dnia, Pamięta pan. Pozwolił, żeby Costa znudził się bezskutecznymi próbami, lecz telefon nie cichł, trwał w swym uporze jak ktoś, kto zdecydował się nie przestawać tylko dlatego, że taki jest jego obowiązek, a nie w oczekiwaniu, że ktoś w końcu podniesie słuchawkę. Powoli wkładał klucz do zamka, kiedy przypomniało mu się, że Costa nie może dzwonić, Costa przestał być jego bezpośrednim rozmówcą, biedny Costa, niewinna ofiara, zredukowany niemal do funkcji chłopca na posyłki, on, który w razie potrzeby był skłonny bić się jak równy z równym z redaktorską camorrą. Raimundo Silva zatrzymał się w progu gabinetu, a dzwonek telefonu, jakby wyczuwając jego obecność, zdwoił swą przenikliwość, wydawał się szczeniakiem szalejącym ze szczęścia na widok pana, brakowało tylko, by rzucił się na podłogę i zaczął gwałtownie podskakiwać, niecierpliwie oczekując pieszczot, z językiem na wierzchu, dysząc, śliniąc się z czystej radości. Raimundo Silva ma kilku znajomych, którzy raz na jakiś czas dzwonią do niego, i zdarzyło się już, że ten czy ów mężczyzna czy kobieta czuł albo udawał, że czuje potrzebę porozmawiania z nim i usłyszenia go, ale to są wypadki z przeszłości, które na zawsze w niej pozostaną, wydostawszy się z niej teraz, głosy te byłyby uznane za zjawiska nadprzyrodzone, z innego świata.
Położył dłoń na telefonie, odczekał jeszcze, jakby chciał mu dać ostatnią sposobność do zamilknięcia, w końcu uniósł słuchawkę w przekonaniu, że wie, co go czeka, Pan Silva, zapytała telefonistka, a on odpowiedział lakonicznie, Tak, Już miałam się rozłączyć, bo nikt nie odbierał, o co pani chodzi, Mnie o nic, pani doktor Maria Sara chce z panem rozmawiać, chwileczkę. Nastąpiła przerwa, trzaski, będące pewnie wynikiem przełączania, przerwa wystarczająco długa, by Raimundo Silva mógł pomyśleć, Nazywa się Maria Sara, częściowo trafił, nieświadomie, bo skoro jest prawdą, że zasnął przy imieniu Maria, jest też prawdą, że tego nie pamiętał, a po przebudzeniu, podniósł głowę opartą na książce, a potem przetarł obiema dłońmi oczy, usuwając tę nikłą oznakę orientacji, dysponował zaledwie dwoma ekstremalnymi odnośnikami, znalezisko znajdowało się pomiędzy imionami Manuela i Marula, rzecz jasna, wykluczonymi, gdyż zdecydowanie nie pasują do osoby ani do postaci. Telefonistka powiedziała, łączę, to zwyczajna informacja telefonistek, zawodowy komunał, a jednak są to słowa obiecujące konsekwencje, zarówno dobre, jak i złe, łączę, powiedziała, obojętna wobec posługującego się nią przeznaczenia, i nie zwraca uwagi na to, że mówi, Złączę, ścisnę, zwiążę, scalę, zewrę, umocuję, zespolę, zbliżę, powiążę, skupię, splotę, jej chodzi tylko o to, że spowoduje komunikację dwóch osób, ale ten prosty akt, zwróćmy na to uwagę, już zawiera w sobie ryzyko wystarczające, by nigdy nie czynić tego lekkomyślnie. Tym niemniej ostrzeżenia nie pomagają, mimo że codzienne doświadczenie wykazuje, iż każde słowo jest niebezpiecznym uczniem czarnoksiężnika.
Raimundo Silva pozwala sobie opaść na krzesło, w jednej chwili poczuł się w dwójnasób zmęczony, Nami, starcami, rządzą drżące kolana, obowiązkowy cytat, niesprawiedliwie z niego zaszydził, nie jest stary człowiek, ledwie przekroczył pięćdziesiątkę, dawniej byłby, teraz bardziej o siebie dbamy, istnieją toniki, farby, kremy, różne środki łagodzące, na przykład gdzie w cywilizowanym świecie znajdzie się człowiek, który po goleniu jeszcze nakłada sobie ałun na twarz, tę barbarzyńską substancję maltretującą naskórek, obecnie kosmetyka jest królową, królem i prezydentem, a skoro nie potrafi ukryć drżenia nóg, przynajmniej przybierze odpowiednią minę, kiedy w pobliżu będą świadkowie. Ponieważ teraz ich nie ma, oblicze Raimunda Silvy krzywi się, kiedy po drugiej stronie pani doktor Maria Sara spokojnie, bez wątpienia pełnym wdzięku gestem odrzuca do tyłu włosy z lewej strony głowy, żeby móc przyłożyć do ucha słuchawkę, i w końcu się odzywa, Nie zostaliśmy sobie przedstawieni tamtego dnia, dlatego sama się teraz przedstawię, nazywam się Maria Sara, pańskie nazwisko już znam, chciała powiedzieć, lecz Raimundo Silva z przyzwyczajenia powiedział swoje imię i nazwisko, kompletne, zadeklarował siebie jako Benvindo i w tej samej chwili niemal umarł ze wstydu. Jednakże pani doktor Maria Sara, chociaż na temat swej osoby wyjawiła tylko to, nie zwróciła uwagi na to wyznanie, zwracała się do niego per panie Raimundzie Silva, nie przypuszczając nawet, że rozprowadza miód po sercu redaktora, Chciałabym z panem porozmawiać o organizacji naszej pracy, spotykam się ze wszystkimi redaktorami, chciałabym wiedzieć, co myślicie, tak, spotkania z każdym osobno, nie da się inaczej, jutro w południe, jeśli panu odpowiada, w porządku, czekam na pana, do jutra. Rozmowa już została rozłączona, a Raimundo Silva jeszcze nie odzyskał do końca spokoju, teraz w domu zaległa cisza, można się jedynie domyślać niesłyszalnego pulsowania, może to być zarówno dyszenie miasta, jak i przesuwanie się wód rzeki albo po prostu serce redaktora.
Obudził się kilka razy w nocy, gwałtownie, jakby ktoś nim wstrząsnął. Leżał z zamkniętymi oczami, usiłując obronić się przed bezsennością, i powoli przechodził od niespokojnego odrętwienia do niespokojnego snu, jednakże bez marzeń i widzeń. W ostatniej godzinie nocy zaczęło padać, daszek balkonu zawsze dawał sygnał jako pierwszy, nawet gdy padał drobny deszcz, i Raimundo Silva został obudzony monotonnym odgłosem spadających kropel, powoli rozwarł powieki, aby przyjąć szare światło, które ledwie zaczęło się przeciskać przez okienne szpary. Jak to zwykle bywa z ludźmi budzącymi się o tej porze, ponownie zapadł w sen, tym razem pełen sennych mar, zmagał się z jednym zmartwieniem, czy wystarczy mu czasu na ufarbowanie sobie włosów, bo musiał to zrobić, i czy zdoła zrobić to tak dobrze, żeby nikt nie zauważył, że są farbowane. Obudził się po dziewiątej, jego pierwszą myślą było, Nie mam czasu, później pomyślał, że jednak zdąży. Wszedł do łazienki i mrużąc oczy, rozczochrany, z pomarszczoną twarzą, przyjrzał się sobie w silnym świetle dwóch lamp umocowanych po bokach lustra. Siwe odrosty były melancholijnie widoczne, nie wystarczyło zmierzwienie włosów, żeby je ukryć, jedynym ratunkiem było farbowanie. W kilka minut uporał się ze śniadaniem, poświęcając tosty z masłem, i zamknął się w łazience, aby oddać się procederowi bicia własnej fałszywej monety, a więc nakładaniu produktu zgodnie z instrukcją dołączoną do opakowania. Zawsze się zamykał, kiedy farbował włosy, chociaż zawsze był sam w domu, w tajemnicy robił to, o czym powinien był wiedzieć, że nie jest tajemnicą dla nikogo, i z pewnością padłby martwy ze wstydu, gdyby nagle został zaskoczony przy robieniu tego, co sam uważał za żałosne. Jego włosy, tak jak włosy pani doktor Marii Sary, były dawniej kasztanowe, ale teraz nie można było porównać ich odcieni, bo włosy Raimunda Silvy prezentowały jednolity kolor, nieodparcie przywodzący na myśl spłowiałą i zjedzoną przez mole perukę, zapomnianą i ponownie odnalezioną na strychu w gąszczu starych obrazów, mebli, ozdób, świecidełek, masek z innych czasów. Niewiele brakowało do wpół do dwunastej, kiedy stwierdził, że jest gotowy do wyjścia, bardzo spóźniony, jeśli nie będzie miał szczęścia i nie złapie od razu taksówki, nadarzy się sposobność przytoczenia jeszcze jednego cytatu, tym razem starego powiedzonka, Nieszczęścia chodzą parami, wyrażenie syntetyczne i trafiające w sedno, które można przełożyć jako Przyjście poniewczasie, bez wątpienia ta wersja jest bardziej odpowiednia w tym przypadku. W rzeczy samej na dobre mu wyszło mieszkanie na ulicy Cudu Świętego Antoniego, bo tylko cud mógł sprowadzić wolną taksówkę na ulicę leżącą tak bardzo na uboczu, w tak deszczowy dzień, taksówka zatrzymała się i nie odpowiedziała sygnałem, że ma inne przeznaczenie. Raimundo Silva wsiadł, szczęśliwy podał adres wydawnictwa, ale potem, kiedy układał parasol, uznał siebie za idiotę, jego niepokój wyrażał się na dwa różne sposoby, strach przed pójściem i pragnienie dotarcia, wydawnictwo stało się dla niego nienawistnym miejscem, a jednak nie tylko dlatego, że chciał dojechać punktualnie o dwunastej, nalegał na kierowcę, Spieszę się, stwarzając niebezpieczeństwo znalezienia sobie wroga w kimś, kto na początku okazał się narzędziem cudu. Wyjechanie z górnej części miasta zajęło sporo czasu, posuwanie się naprzód w ruchu spowolnionym deszczem było jak pełzanie w melasie, Raimundo Silva pocił się ze zniecierpliwienia, w końcu było już dziesięć po dwunastej, kiedy dysząc, wszedł do wydawnictwa w najgorszym stanie ducha, jakiego można by sobie życzyć przed spotkaniem, na którym miano dyskutować nowe obowiązki, na pewno znowu wypłynie sprawa niedawnej impertynencji.
Читать дальше