Coś zaczynało się robić ze światłem.
Wprawdzie lampa paliła się normalnie, ale profesor zyskał naraz zupełną pewność, że ktoś dąży do tego, aby ona zgasła. Ktoś? Kto? Wyczuwał kogoś – czyjąś obecność. Musiała to być autosugestia, ale gotów był przysiąc, że ktoś oprócz niego przebywa w pokoju i nawet mógłby wskazać, gdzie w danej chwili ów ktoś się znajduje.
A może wyrzucić ten ręcznik? Wziąć w rękę i wyrzucić?
Nie, lepiej – nie.
Więc wyjść stąd? Wstać i wyjść.
Tak, ale lepiej – nie.
Siedział na łóżku, jak mysz pod miotłą. Coraz trudniej było mu się poruszać. Zdawało się, że każdy wyraźniejszy ruch ściągnie na niego uwagę. I tylko palcami gorączkowo przebierał drobne kawałeczki protokołu Rudziańskiego. Ach, co by dał za to, żeby wiedzieć, jak się skończyło z tamtym człowiekiem, który przed piętnastu laty tak samo siedział na łóżku – i czekał.
Ale z tych papierków niewiele można było odczytać. „Godz. 1 min. 40”…
„zwierzę”…
„sparaliżowan”…
„dmuchnął”…
„tądjesz”
., boję”
„czarne, czarnosine i prz
„ruszam się, wzd”
Wyobraźnia Skolińskiego pracowała, jak szalona. Usiłował z tych skrawków odtworzyć swoje losy. Co znaczyło to „ruszam się”? Zwierzę? Czarne zwierzę? A może te słowa wcale się nie łączyły? Wyjść! Uciec! Jezus Maria! I tu dopiero napadło go przerażenie, tak ostateczne, że zmartwiał. Poczuł, że już zanadto się boi, aby uciekać.
Mógł już tylko siedzieć – i czekać. Był jak ptaszek zahipnotyzowany przez węża – nie mógł uciekać.
Dwie lub trzy minuty, które przeżył teraz, były chyba najcięższe w jego życiu. Okropna bezsilność, ściśnięcie gardła, zimno, skulenie pleców, natężenie nieomal paralityczne muskułów – a z tym wszystkim świadomość, że bez nadziei ratunku jest wydany na pastwę i musi nastąpić to, co ma nastąpić.
Ostatnim wysiłkiem porwał się z łóżka i wypadł z komnaty. Gdy wybiegał miał wrażenie, że coś wyłania się z kąta i usiłuje prędko dopaść go z boku, ukośnie – ale nie oglądał się. Zatrzasnął drzwi.
Jak tylko znalazł się za drzwiami ponurej izby, nerwy naprężone do ostateczności znowu go poniosły. Zaczął biec przez ciemną sień i jakieś pokoje – byle dalej – aż wreszcie przysiadł na podłodze pod ścianą, zupełnie wyczerpany.
Cały zamek wydawał mu się teraz objęty władaniem nieczystych mocy, a z ciemności wyzierał strach. Upłynęło ze trzy kwadranse, zanim zdołał jako tako się opanować.
Był szalenie zmęczony. Z głową opartą na dłoni, wpół leżąc na zimnych kamieniach, zastanawiał się nad sposobami natychmiastowej ucieczki z zamku, gdy nagle posłyszał ciche stąpania w przyległej galerii. Zajrzał przez drzwi. Na końcu galerii, w miejscu gdzie małe kręte schodki wiodły do sieni, ujrzał zgarbioną sylwetkę Cholawickiego. W spodniach i w koszuli, boso, sekretarz przeszedł parę razy tam i z powrotem, po czym przystanął, opierając się łokciem o mur.
Wyglądało, jakby podsłuchiwał. Aha. Profesor zrozumiał teraz, czemu Cholawicki zatrzymał go na zamku i umieścił na noc akurat w tej komnacie.
Skolińskiemu zachciało się śmiać. Wykorzystał moment, kiedy sekretarz zniknął w głębi sionki i co prędzej oddalił się w przeciwną stronę. Było mu niesłychanie trudno zorientować się w labiryncie krętych przejść zamkowych. Marzył o tym, żeby znaleźć jakieś bezpieczne ustronie na resztę nocy i jakiś mebel, na którym by można było odpocząć. Dopiero z nastaniem świtu mógł wydostać się z zamku, nie budząc nikogo i nie wywołując sensacji.
Zapuścił się w wąski korytarz bardzo ciemny. Minął jakąś wnękę – i naraz opanowało go przeświadczenie, że ktoś idzie za nim.
Natychmiast stanął. Nie, nie mógł to być Cholawicki. Więc kto? Profesor zatrzymał oddech i czekał…
Tamten także czekał.
Profesor ruszył naprzód – i on ruszył, Skoliński przyśpieszył kroku – i on Przyśpieszył kroku. Słychać było wyraźnie jego oddech. Kiedy profesor gwałtownie skręcił w boczną salę, on także skręcił.
Ale w tym wszystkim było coś niedorzecznego, szalonego albo pijanego. Ruchy nieznajomej postaci były niepewne, nieskoordynowane, gwałtowne i zataczające się jednocześnie – jakby małego dziecka.
Czy to był człowiek? Profesor znowu uczuł obrzydzenie i zgrozę, sięgające mu do gardła, gdy naraz postać dopadła go i lepką, małą dłonią chwyciła za rękę.
A jednocześnie wstrząsnął nią atak starczego, suchego kaszlu.
Ten kaszel nie był obcy profesorowi. Słyszał go już w pociągu. Domyślił się, że to książę.
A tymczasem książę trzymając go kurczowo za rękę, usiłował gwałtownie stłumić kaszel i wtulał głowę w jego marynarkę. Na koniec odzyskał możność mówienia.
– Kto ty?! – dopytywał się natarczywie, trzymając profesora kurczowo. – Kto ty?!
Trząsł się. W słabej poświacie z okna widać było jego twarz i profesor spostrzegł, że ma przed sobą zupełnego szaleńca. Książę wpatrywał się w niego trwożnie, całą mocą i groźnie machał palcem przed jego nosem.
– Niech książę się nie lęka – rzekł łagodnie. – Proszę się uspokoić!
– Kto cię przysłał?
– Nikt mnie nie przysłał.
– Nie kłam. Przyznaj się, że jesteś przysłany… No, daj znak, daj znak! To on cię przysłał. Daj znak!
– Jaki znak?
– Zrobię wszystko! Wszystko wypełnię – szeptał żarliwie – tylko daj znak, żebym wiedział, że to od niego! Tyle lat czekałem!
– Ja nie znam żadnego znaku!
– Nieprawda! Poprzedniej nocy widziałem go. Ukazał mi się. Wiem, że już zlitował się nade mną. Daj znak i powiedz, że mi przebaczył, że już koniec, że zwalnia mnie, że nie będzie już męczył…
– Niech książę się uspokoi – rzekł profesor, usiłując mówić w sposób łagodny i przekonywający. – Trzeba się uspokoić. Jestem zupełnie zwykłym człowiekiem. Zaprosił mnie pan Cholawicki na wieczór. Zasiedziałem się, ale już wy chodzę. Zaraz wyjdę.
– Cholawicki cię zaprosił? Aha, sekretarz?! No, to godzisz na moje życie? Przyznaj się, godzisz na moje życie? Zależy ci na moim życiu, co? Aha, to sekretarz cię zaprosił i ty mówisz, że nie godzisz na moje życie?
Odpychał go kurczowo, albo przyciągał do siebie, zaciśniętymi palcami wpijając się w przeguby rąk.
– Ależ niech książę się uspokoi, nie znam prawie pana Cholawickiego.
– To skończony drań – rzekł nagle wariat zupełnie innym tonem i niespodziewanie przyciągnął do siebie profesora nieomal ojcowskim ruchem.
– Jeżeli go nie znasz, to uważaj!
– Cóż jemu może zależeć na śmierci księcia? – rzucił od niechcenia pyta nie profesor.
– Co?! A to dobre sobie! Prosta rzecz! Dlatego, że ja nie chcę umierać. Jemu się nudzi tutaj i śpieszy mu się… śpieszy mu się do… no, wszystko jedno – książę mrugnął filuternie – a ja nie mogę jakoś umrzeć! Rzeczy wiście, tu jest dość nudno, smutno, ponuro, ciemno, a nawet strasznie i nie można się dziwić, że człowiek młody, elegancki, przystojny, przyjemny… A ja nie mogę opuszczać zamku.
– Czemu?
– Nie mogę. Nie mogę przed czasem. Tu jest coś… Ja muszę być przy tym. Tu się odbywa pewna sprawa… pewna sprawa… tam, tam – wskazał w kierunku starej kuchni – i ja muszę być… aż do końca… aż do ostatniego tchu… póki nie zostanę zwolniony… Ale przyznaj się, że wiesz lepiej ode mnie. Czemu udajesz?! Przyznaj się, że on cię przysłał! Daj znak!
Читать дальше