Więc co? Więc jakże? Więc wynikałoby, że pani Amelia, znalazłszy się w ciemnym pokoiku z tym (chłopcem) w kleszczach natężającego się wyczekiwania, nie wytrzymała i… i… Namacała nóż. Namacawszy stała się dzika. Rzuciła się, żeby zabijać, a gdy upadli we dwoje, gryzła jak szalona gdzie popadło. Ona? Z jej świętością? W jej wieku? Ona, przykładna, ze swoim prawem moralnym? Nie byłaż to raczej fantazja, urodzona w ciemnych łbach kuchty i parobka, legenda dzika na ich miarę, stworzona przeinaczeniem tego co rozgrywało się po ciemku i było właściwie nieuchwytne? Ciemność pokoiku została podwojona ciemnością ich wyobraźni – i Wacław, osaczony tymi ciemnościami, które ścinały go z nóg, nie wiedział co począć, to mu zabijało matkę bardziej niż ten nóż, zatruwało mu ją i zniekształcało – nie wiedział, jak uratować ją sobie z tej furii, wypisanej na ciele szesnastoletnim jej zębami, nożem, którym go cięła. Taka śmierć jej rozrywała mu na strzępy jej życie. Fryderyk starał się, jak mógł, podtrzymywać go na duchu. – Nie można polegać na ich świadectwie – mówił. – Przede wszystkim, nie widzieli niczego bo było ciemno. Po wtóre, przecież to zupełnie niepodobne do matki pana, to nie nadaje się do niej – i możemy powiedzieć tylko jedno, ale to możemy powiedzieć z absolutną pewnością, że tak, jak oni mówią, być nie mogło, musiało być jakoś inaczej w tej ciemności, im równie niedostępnej, jak nam… to pewnik, to nie ulega kwestii… choć naturalnie, 78 jeśli w ciemności to… (- To co? To co? – pytał Wacław, widząc że się zawahał)… to… no, ciemność, uważa pan… ciemność jest czymś… wytrącającym z… Trzeba pamiętać, że człowiek żyje w świecie. Po ciemku świat znika. Pan wie, nie ma nic naokoło, jest się tylko z sobą.
Oczywiście pan wie. Naturalnie jesteśmy przyzwyczajeni, że za każdym razem gdy zgasimy lampę, robi się ciemno, to jednak nie wyklucza, że w pewnych wypadkach ciemność może oślepić na wskroś, rozumie pan… ale przecież pani Amelia nawet w takiej ciemności pozostałaby panią Amelią, nieprawdaż? Choć w danym wypadku ciemność zawierała w sobie coś… (- Co? – zapytał Wacław. – Niech pan mówi!)…
Nic, nic, idiotyzm, bzdura… (- Co takiego?)… Ależ nic, tylko że… ten chłopak młody, ze w:i, może analfabeta… (- Co z tego, że analfabeta?)… Nic, nic, chcę powiedzieć tylko, że w danym wypadku ciemność zawierała w sobie młodość… zawierała bosego chłopaka… a na młodym łatwiej coś podobnego dokonać niż na… to znaczy, że gdyby to był ktoś poważniejszy, wówczas… (- Co wówczas?!)… Chcę powiedzieć, że z młodym jest łatwiej, tak, łatwiej – i po ciemku – że łatwiej dokonać czegoś takiego na młodym, niż na starszym i…
– Niech pan mnie nie ciągnie za język! – zawołał i był naprawdę przestraszony, gdyż nawet pot wystąpił mu na czoło. – To tylko tak… teoretycznie… Ale matka pana… ach, nie, absurd, niepodobieństwo, nonsens! Nieprawdaż, Karol? Co, Karol?
Dlaczego zwracał się do Karola? Jeśli był w strachu – czemuż i jego zaczepiał?
Ale należał do tych, którzy wywołują wilka z lasu, ponieważ nie chcą go wywołać – samym strachem przyciągającym, wyolbrzymiającym, stwarzającym. A raz wywoławszy, już nie mógł nie drażnić się z nim, nie rozbestwiać. Świadomość jego dlatego była tak dręcząca i nieobliczalna, że on sam nie odczuwał jej jako światła, tylko jako ciemność – była dla niego żywiołem równie ślepym, co instynkt, nie ufał jej, czul się w jej mocy, ale nie wiedział, dokąd go prowadzi. I był złym psychologiem, gdyż za wiele miał inteligencji i wyobraźni -
w jego rozszerzonym widzeniu człowieka mogło zmieścić się wszystko – więc i panią Amelię mógł wyobrazić sobie w każdej sytuacji. Po południu Wacław wyjechał żeby „załatwić sprawę z policją", to jest żeby grubszą łapówką ostudzić jej śledcze zapędy -
gdyby władze dobrały się do tego, nie wiadomo na czym by się skończyło. Pogrzeb odbył się nazajutrz rano – skrócony, nawet wyraźnie przyśpieszony. Następnego dnia wyruszyliśmy z powrotem do Powórnej, a z nami Wacław, pozostawiając dom na łasce bożej. To mnie nie dziwiło – rozumiałem, że nie chciał teraz rozstawać się z Henią. Pierwszy szedł powóz, w którym jechały panie, Hipolit i Wacław, a za nim bryczka powożona przez Karola, na niej ja z Fryderykiem i jeszcze ktoś:
Józiek. Zabraliśmy go, ponieważ nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. Puścić? Był mordercą. I zresztą Wacław za nic by go nie wypuścił, przecież ta śmierć była niezałatwiona, przecież nie można było tego tak zostawić… i, nade wszystko, żywił nadzieję, że jednak zdoła wyciągnąć z niego inną wersję śmierci, bardziej przyzwoitą a mniej skandaliczną. A zatem, na dnie naszej bryczki, na słomie, przed przednim siedzeniem, leżał nieletni zabójca blondyn, a Karol, który powoził, miał go pod nogami – dlatego, siedząc ukośnie, opierał nogi o wachlarz.
Fryderyk i ja – z tyłu. Wjeżdżała, zjeżdżała bryczka po znieruchomiałym falowaniu ziemi, okolica otwierała się i zamykała, konie kłusowały w gorącym zapachu zbóż i w kurzu. Fryderyk zaś, siedząc z tyłu, miał przed sobą tych dwóch razem, w takiej właśnie, a nie innej, kombinacji – i my czterej, na owej bryczce, która ze wzgórza wtaczała się na wzgórze, też stanowiliśmy niezgorszą kombinację, formułę znaczącą, dziwne zestawienie… i, w miarę jazdy milczącej, figura, którą tworzyliśmy, stawała się bardziej natrętna. Niezmierna była skromność Karola, jego zbita z tropu chło-pięcość chyba zmizerniała pod uderzeniami tak tragicznych wypadków i był jak najcichszy, a także poczciwy, potulny… i nawet wymyślił sobie czarny krawat. A jednak oni obaj, tuż przed Fryderykiem i przede mną, o pół metra, na przednim siedzeniu bryczki.
Jechaliśmy. Konie kłusowały. Twarz Fryderyka z konieczności zwrócona ku nim -
więc czego 80 w nich się dopatrywał? Te dwa kształty rówieśne były niejako jednym kształtem, tak bardzo łączyła ich braterska wspólność wieku. Ale Karol tkwił nad leżącym, z lejcami, z batem, z nogami obutymi, ze spodniami wysoko podciągniętymi – i nie było miedzy nimi sympatii, ani porozumienia. Raczej ostrość chłopca dla chłopca, niechętna i nawet wroga brutalność, którą oni żywią dla siebie, tam gdzieś, między sobą. I widać było, że Karol należy do nas, do Fryderyka i do mnie, jest z nami, ludźmi swojej klasy, przeciw temu koledze z gminu, którego pilnował. Ale mieliśmy ich przed sobą i to przez wiele godzin drogi piaszczystej (która czasem rozszerzała się w gościniec, aby wkrótce wryć się w ściany wapienne), byli we dwóch przed nami i to jakoś działało, coś wytwarzało, w czymś ich ustalało… Tam zaś, dalej, ukazywał się na wzgórzach powóz, w którym jechała ona – narzeczona. Powóz ten ukazywał się i ginął, ale nie pozwalał o sobie zapomnieć, nieraz długi czas go nie było i znów wyrastał -
a skośne kwadraty pól i taśmy łąk, nanizane na naszą jazdę, nawijały się i odwijały – i w tej geometrii, utopionej w perspektywach, nudnej, kłusującej, powolnej, zwisała twarz Fryderyka, którego profil był tuż obok mego. Co myślał?
Co myślał? Jechaliśmy za powozem, ścigaliśmy powóz. Karol, mając pod nogami tego drugiego z ciemnymi oczami, chabrowo-złocistego, bosego i niemytego, ulegał jakby chemicznej przemianie, wprawdzie podążał za powozem, jak gwiazda za gwiazdą, ale już z kolegą – i po koleżeńsku – ujęty od dołu sobą z nim, prawie jak w kajdanach, i chłopcem swym zespolony z chłopcem tym do tego stopnia, że gdyby razem zaczęli jeść wiśnie, albo jabłka, to by mnie wcale nie zdziwiło.
Читать дальше