Dopiero ponowne bicie dzwonów podsunęło mi pewną myśl. Niewielkie grupki ludzi zmierzały spiesznie w stronę kościoła, ubrane w najlepsze niedzielne stroje. Cechowało ich pogodne usposobienie, mające przeminąć wraz z upływem dnia. Dzieciaki trzymały rodziców za ręce lub wybiegały naprzód, babcie przytrzymywały się łokci pociech w średnim wieku, posępni małżonkowie maszerowali dostojnie u boków rozpromienionych połowic. Powietrze przesiąknięte było życzliwością. Niedzielnemu rytuałowi towarzyszyła wiosenna pogoda, zachęcająca do okazywania wszystkim ludziom pogodnej twarzy i dobrej woli. Być może odnosiło się to również do psów.
Podążyłem za ludźmi do kościoła. Znajdował się na wzgórzu, na poły ukryty przed ulicą za kępą drzew; docierało się doń żwirowaną ścieżką, wijącą się przez przylegający do niego cmentarz. Parę osób zagwizdało na mnie po drodze i poklepało przyjaźnie po grzbiecie, wkrótce jednak wszyscy zniknęli w chłodnym budynku z szarego kamienia. Położyłem się na płaskim nagrobku i czekałem.
Stłumiony śpiew dobiegający z kościoła zachwycił mnie niezmiernie. Czasami włączałem się przy partiach, które były mi znajome. Wydawało mi się, że msza ciągnie się w nieskończoność i wkrótce zaczęły mnie nużyć przydługie przerwy między hymnami. Zacząłem rozglądać się po cmentarzu zdumiony, ile na tym miejscu spoczynku zmarłych mieszkało świetnie się tu czujących zwierząt i owadów. Nieomylny dźwięk wstających jak jeden mąż wiernych oderwał mnie od fascynującej obserwacji tęczowej pajęczyny. Potruchtałem z powrotem pod wielkie drzwi po trawie, by nie urażać obolałych łap. Nie musiałem długo czekać. Ze środka zaczęli się wysypywać wierni. Niektórzy byli podniesieni na duchu, inni zadowoleni, że skończył się cotygodniowy dopust boży. Potrzebny był mi raczej ktoś podniesiony na duchu.
Wkrótce kogoś takiego wypatrzyłem: drobną starszą panią, prawdopodobnie mającą około sześćdziesięciu pięciu lat, bez przerwy się uśmiechającą i chyba znaną przez wszystkich. Same koronki i uprzejmość. Wspaniale.
Spędziła kilka minut na pogawędce z wikarym, co chwila przerywając rozmowę, by pozdrowić mijających ją znajomych i udzielić im błogosławieństwa dłonią w białej rękawiczce. Odczekałem cierpliwie, aż skończyła rozmowę ze sługą bożym, po czym podążyłem za nią. Uśmiechając się błogo i przystając, by zamienić kilka słów ze spotykanymi znajomymi, kobieta w końcu oderwała się od tłumu i w podniosłym nastroju ruszyła żwirowaną ścieżką. Trzymałem się parę jardów za nią, jeszcze nie gotowy, by ją zaczepić, ponieważ nieustannie coś zajmowało jej uwagę. Gdy dotarliśmy do drogi, skręciła w lewo, wspinając się na niewielki pagórek, zasłaniający w końcu miasteczko.
– Dzień dobry, panno Birdle! – wołali ludzie, których mijaliśmy. Pani Birdle reagowała na to pogodnym uśmiechem i skinieniem głowy.
Nadszedł czas, pomyślałem i pogalopowałem przed nią. Zatrzymałem się w odległości czterech jardów, odwróciłem ku pannie Birdle i obdarzyłem ją najsłodszym ze swoich uśmiechów.
– Hau – powiedziałem.
Panna Birdle wyrzuciła w zaskoczeniu dłonie w górę i rozpromieniła się z zachwytu. – Jaki śliczny piesek! – wykrzyknęła. Zamerdałem ogonem z zadowolenia i dumy. Kobieta podeszła do mnie i ujęła mój łeb w dłonie.
– Och, jaki przemiły psiak! – Pogłaskała mnie po grzbiecie. Spróbowałem polizać ją po twarzy, składając sobie w duchu gratulacje, że znalazłem następną Bellę. – Tak, tak, prześliczny! – ciągnęła kobieta.
Po kilku minutach żywiołowych czułości pożegnała się ze mną i ruszyła dalej, pomachawszy mi ręką. Pogalopowałem za nią i spróbowałem wskoczyć jej na ręce. Śliniąc się i uśmiechając rozpaczliwie starałem się wkraść w jej serce i łaski. Muszę przyznać, że czyniłem to wręcz bezwstydnie.
Panna Birdle delikatnie odepchnęła mnie od siebie i poklepała po łbie. – Bądź dobrym pieskiem i zmykaj już – powiedziała w typowy dla siebie uprzejmy sposób.
Przepraszam, Rumbo, ale w tym momencie zaskomlałem.
Co więcej, zwiesiłem łeb, opuściłem ogon i spojrzałem na nią cielęcym wzrokiem. Byłem wzruszający.
Zadziałało, ponieważ panna Birdle niespodziewanie rzekła:
– Och, biedactwo, pewnie kona z głodu! Wystarczy spojrzeć na twoje sterczące żebra! – Prawie dotknąłem brodą ziemi, demonstrując, jak tylko umiałem, swoją biedę. – No chodź, kochaniutki, chodź ze mną, zaopiekuję się tobą. Biedaczysko, wkrótce zapomnisz, co to znaczy głód!
Miałem angaż. Usiłowałem polizać jej twarz, ale powstrzymała mnie zaskakująco silną dłonią. Nie potrzebna mi była zachęta, by pójść za nią, choć pannie Birdle wydawało się to pewnie niezbędne, ponieważ bez przerwy przystawała, odwracała się, klepała po udzie i wołała: No chodź!
Czarująca staruszka kipiała energią. Wkrótce dotarliśmy przed zardzewiałą żelazną bramę, za którą widać było odchodzącą prostopadle od drogi błotnistą ścieżkę. Po obydwu stronach wąskiej ścieżki wiło się splątane poszycie, w którym hałasowały jakieś ukryte stworzenia. Wywęszyłem koło tej często używanej trasy również woń panny Birdle, nie świeżą, z domieszką woni pudru, ale zastarzałą, połączoną z zapachami wielu zwierząt. Co chwila przystawałem, by zbadać jakiś szczególnie interesujący zapach, lecz wołanie panny Birdle kazało mi podążać dalej.
Niespodziewanie znaleźliśmy się na polance przed domkiem o barwie krzemienia. Narożniki domu oraz otwory okien i drzwi były wzmocnione ociosanymi kamieniami. Sceneria była przepiękna – jak z obrazka na opakowaniu czekolady – dokładnie też odpowiadała charakterowi panny Birdle. Zadowolony ze swojej przemyślności potruchtałem pod zniszczone kaprysami aury drzwi i zaczekałem, aż panna Birdle dołączy do mnie.
Otworzyła nie zamknięte na klucz drzwi i skinęła na mnie, bym wszedł do środka. Z radością odkryłem, że wnętrze domku jest równie wytworne jak jego oryginalna fasada. Wiekowe, zużyte i wygodne meble wypełniały główny pokój. Wchodziło się do niego prosto z dworu – nie było tu sieni. Po pokoju rozstawione były zadbane bibeloty, większą część jednej ze ścian zajmował ciekawy staromodny kredens wypełniony delikatną, malowaną porcelaną. Z aprobatą zamachałem ogonem.
– Teraz zobaczymy, czy masz adres na obroży, dobrze? Potem znajdziemy ci coś do zjedzenia. – Panna Birdle odłożyła torebkę na fotel i nachyliła się nade mną. Posłusznie usiadłem, pozwalając jej obejrzeć obrożę, postanawiając za wszelką cenę nie zabić przez nadgorliwość „kury przynoszącej złote jajka”. Panna Birdle przyjrzała się oczami krótkowidza imieniu wydrapanemu na obroży i zacmokała z pewną rozterką.
– Coraz gorzej z moim wzrokiem – powiedziała do mnie i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Gdybym mógł, z niezmierną radością użyczyłbym trochę swojego wyśmienitego wzroku, dzięki któremu mogłem dostrzegać wiele barw składających się na obraz jej twarzy, głęboki błękit jej starzejących się oczu, kolory migoczące dookoła, nawet w spłowiałych meblach. Konieczność zatrzymania tego wszystkiego dla siebie wprawiła mnie w stan frustracji. Nawet Rumbo nie był w stanie pojąć, jak bardzo jestem wyczulony na kolory.
Panna Birdle pogrzebała w torebce, wydobyła z niej okulary w cienkich oprawkach i nakładając je na nos wymruczała: – O wiele lepiej. Patrząc przez okulary, wciąż mrużyła oczy, ale zdołała odczytać moje imię na podłużnej blaszce.
– Fuks – powiedziała. – Fuks. Śmieszne imię dla psa. I nie ma adresu. Niektórzy ludzie są bardzo beztroscy, prawda? Jeszcze nigdy cię tu nie widziałam. Zastanawiam się, skąd się wziąłeś? Założę się, że uciekłeś od pana! Pozwolisz, że przyjrzę się twoim łapkom… – Podniosła moja łapę. – Tak, opuchnięte. Przebyłeś długą drogę. Źle cię traktowano, co? Chudyś jak grabie. Tak być nie powinno.
Читать дальше