Spór sprowadził się do jednego problemu: naprawdę nie wiedzieli? Czy tylko udają, że nie wiedzieli?
Tomasz śledził ten spór (śledził go cały dziesięciomilionowy czeski naród) i mówił sobie, że wśród komunistów znajdowali się z pewnością ludzie, którzy nie byli tak całkiem nieświadomi (musieli coś przecież wiedzieć o potwornych rzeczach, które działy się i nie przestały się dziać w porewolucyjnej Rosji). Ale jest prawdopodobne, że większość spośród nich naprawdę o niczym nie wiedziała.
I powiedział sobie, że podstawowy problem nie polega na tym, czy wiedzieli, ale na tym, czy człowiek jest niewinny dlatego, że nie wie? Czy głupiec na tronie jest zwolniony od wszelkiej odpowiedzialności tylko dlatego, że jest głupcem?
Załóżmy, że czeski prokurator na początku lat pięćdziesiątych, żądając śmierci dla niewinnego, został okłamany przez rosyjską tajną policję i przez władze swego kraju. Ale czy jest możliwe, by dziś, kiedy już wiemy, że oskarżenia były absurdalne, a skazani niewinni, ten sam prokurator bronił czystości swej duszy i bił się w piersi: moje sumienie jest czyste, nie wiedziałem, wierzyłem! Czy przypadkiem w jego „nie wiedziałem! wierzyłem!” nie tkwi wina?
Wtedy właśnie Tomasz przypomniał sobie historię Edypa: Edyp nie wiedział, że śpi z własną matką, ale pomimo to, kiedy zrozumiał o co chodzi, nie czuł się wcale niewinny. Nie mógł znieść widoku nieszczęścia, jakie z jego powodu spadło na jego poddanych, wykłuł sobie oczy i ślepy opuścił Teby.
Tomasz słyszał krzyk komunistów, którzy bronili swej czystości wewnętrznej i mówił sobie: z winy waszej nieświadomości ten kraj utracił, być może na całe stulecia, wolność, a wy krzyczycie, że czujecie się niewinni? Jak możecie w ogóle na to patrzeć? Jak możecie nie być przerażeni? Czy widzicie w ogóle? Gdybyście mieli oczy, musielibyście je sobie wykłuć i opuścić Teby.
To porównanie tak mu się spodobało, że często używał go w rozmowach z przyjaciółmi i z czasem wypowiadał je przy pomocy coraz dokładniejszych i elegantszych sformułowań.
Czytał w tych czasach, podobnie jak wszyscy intelektualiści, tygodnik wydawany w nakładzie około trzystu tysięcy przez Związek Pisarzy Czeskich, który zdobył sobie wewnątrz systemu dość znaczną autonomię i mówił o sprawach, o których inni publicznie mówić nie mogli. Dlatego pisano w nim również o tym, kto i jak jest odpowiedzialny za zbrodnie procesów politycznych na początku panowania komunistów.
We wszystkich tych sporach wciąż powtarzało się pytanie: wiedzieli, czy nie wiedzieli? Ponieważ Tomasz uważał to pytanie za drugorzędne, napisał pewnego dnia swoje przemyślenia o Edypie i posłał je do tygodnika. Po miesiącu otrzymał odpowiedź. Zaprosili go do redakcji. Kiedy tam przyszedł, przywitał go redaktor, niedużego wzrostu, wyprostowany jak linijka i zaproponował mu, by zmienił szyk słów w jednym ze zdań. Tekst potem istotnie ukazał się na przedostatniej stronie w rubryce „Listy czytelników”.
Tomasz nie ucieszył się z tego. Czy warto było zapraszać go redakcji i prosić o zgodę na zmianę szyku w zdaniu, żeby potem, nie pytając go wcale, skrócić jego tekst do tego stopnia, że cały esej został zredukowany do podstawowej tezy (trochę zbyt schematycznej i agresywnej) i przestał mu się podobać?
To się działo jeszcze na wiosnę 1968 roku. U władzy był Aleksander Dubczek a wraz z nim ci komuniści, którzy czuli się winni i byli skłonni jakoś tę winę naprawić. Ale ci drudzy komuniści, którzy krzyczeli, że są niewinni, bali się, że kiedy utracą władzę, rozgniewany naród zechce ich sądzić. Dlatego chodzili codziennie na skargę do rosyjskiego ambasadora i prosili go o pomoc. Kiedy ukazał się list Tomasza, zaczęli krzyczeć: więc do tego już doszło! Już publicznie piszą, że trzeba nam wyłupywać oczy!
W dwa, trzy miesiące później Rosjanie zdecydowali, że swobodne dyskusje w ich guberni są absolutnie nie na miejscu i w ciągu jednej nocy zajęli przy pomocy swej armii ojczyznę Tomasza.
Kiedy Tomasz wrócił z Zurychu, zaczął, tak jak przedtem, pracować w swym szpitalu. Ale pewnego dnia wezwał go szef.
– Koniec końców, panie kolego – powiedział – nie jest pan przecież pisarzem ani dziennikarzem, ani zbawcą narodu, ale lekarzem i naukowcem. Nie chciałbym pana stracić i zrobię wszystko, żeby pana utrzymać. Ale musi pan odwołać ten swój artykuł o Edypie. Bardzo panu na nim zależy?
– Panie ordynatorze… – powiedział Tomasz i przypomniał sobie, jak mu amputowali z jego artykułu jedną trzecią. – Nigdy mi na niczym mniej nie zależało.
– Wie pan, o co mi chodzi – powiedział ordynator.
Wiedział: na szalach leżały dwie rzeczy: na jednej stronie jego cześć (która polegała na tym, że nie będzie odwoływał tego, co powiedział), na drugiej to, co przyzwyczaił się uważać za sens swego życia (jego praca naukowca i lekarza).
Ordynator ciągnął dalej:
– Ich żądanie, by ludzie publicznie odwoływali to, co przedtem powiedzieli, ma w sobie coś średniowiecznego. Co to w ogóle znaczy „odwołać”? W dzisiejszych czasach myśl można tylko przekonać inną myślą, ale nie odwołać. I dlatego, panie kolego, ponieważ odwołanie myśli jest czymś niemożliwym, czysto werbalnym, formalnym, magicznym, nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan zrobić tego, czego oni się domagają. W społeczeństwie, które jest rządzone za pomocą terroru, żadne oświadczenia nie mają ważności, są to wymuszone oświadczenia i uczciwy człowiek jest zobowiązany nie przyjmować ich do wiadomości, nie słuchać ich. Mówię panu, panie kolego, że w moim interesie i w interesie pana pacjentów leży, żeby kontynuował pan swoją pracę.
– Ma pan z pewnością rację, panie ordynatorze – odpowiedział Tomasz z nieszczęśliwą miną.
– Ale? – starał się odgadnąć jego myśli ordynator.
– Boję się, że bym się wstydził.
– Przed kim? Czyżby miał pan o ludziach wokół siebie aż tak dobrą opinię, że zależy panu na tym, co o panu myślą?
– Nie, nie mam o nich aż tak dobrej opinii – powiedział Tomasz.
– Zresztą – dodał ordynator – zapewniali mnie, że nie chodzi o oświadczenie publiczne. To są biurokraci. Potrzebny im gdzieś w ich aktach dowód na to, że nie jest pan wrogiem systemu, żeby mogli się bronić, kiedy ktoś ich zaatakuje za to, że pozwolili panu dalej pracować. Zapewniali mnie, że pańskie oświadczenie pozostanie między nami a nimi i że nie mają zamiaru go publikować.
– Niech mi pan da tydzień do zastanowienia – zamknął rozmowę Tomasz.
Tomasz miał opinię najlepszego chirurga w szpitalu. Mówiono, że ordynator, który zbliżał się już do wieku emerytalnego, przekaże mu swą funkcję. Kiedy rozeszło się, że organy domagają się od niego samokrytyki, nikt nie wątpił, że Tomasz ustąpi.
To była pierwsza rzecz, która go zaskoczyła: pomimo, iż nie dał im ku temu żadnego powodu, ludzie liczyli na jego podłość, a nie na jego cnotę. Drugim zaskoczeniem była ich reakcja na jego spodziewane zachowanie. Mógłbym ją podzielić na dwa główne rodzaje:
Pierwszy manifestowali ci, którzy sami (oni, lub ich bliscy) coś odwołali, albo zostali zmuszeni do wygłoszenia swej aprobaty dla okupacyjnego reżymu, albo byli gotowi to zrobić (choć niechętnie, nikt tego nie robi chętnie).
Ci ludzie uśmiechali się do niego specyficznym uśmieszkiem, jakiego dotąd nie znał: płochym uśmieszkiem tajnej porozumiewawczej zgody. Jest to uśmiech dwóch mężczyzn, którzy przypadkiem spotkali się w burdelu; trochę się wstydzą, ale jednocześnie sprawia im przyjemność wzajemność tego wstydu; powstaje między nimi więź szczególnego braterstwa.
Читать дальше