– Tak – powiedziałem głośno i Marty po raz pierwszy spojrzał na mnie jak na czubka.
* * *
Postukałem srebrną łyżeczką w kieliszek szampana i wstałem, żeby wygłosić mowę pierwszego drużby.
Wszyscy krewni, znajomi i koledzy z pracy spojrzeli na mnie, nasyceni weselnym śniadaniem i gotowi wysłuchać czegoś śmiesznego, a ja zerknąłem do swoich notatek.
Były to w większości tanie dowcipy, nagryzmolone przez Eamona na odwrotnej stronie pocztówek. W tym momencie wydały mi się kompletnie bezużyteczne. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić.
– Jeden z wielkich myślicieli powiedział kiedyś: „Mijają lata, życie wydaje ci się banalne i nagle pojawia się nieznajomy, a imię jego brzmi miłość”. – Zawiesiłem dramatycznie głos. – Czy to Platon? Wittgenstein? Kartezjusz? Nie, to Nancy Sinatra. I stara Nancy ma rację. Bez tego nieznajomego życie wydaje się takie banalne, takie puste. W gruncie rzeczy, kiedy o tym pomyślę, jest jeszcze gorzej.
Nie mieli pojęcia, o czym ja, kurwa, mówię. Nie sądzę, żebym sam to wiedział. Potarłem pulsujące skronie. Zaschło mi w ustach. Łyknąłem trochę wody, ale wciąż były suche.
– Jest gorzej, o wiele gorzej – mruknąłem, starając się znaleźć odpowiednie słowa dla prawdy, którą chciałem przekazać. Chodziło mi chyba o to, jak ważne jest, by Marty i Siobhan zawsze pamiętali, jak się dzisiaj czuli. Żeby nigdy tego nie zapomnieli.
Spojrzałem w stronę Cyd, oczekując od niej jakiejś zachęty, lecz ona wbiła wzrok w resztki swojego deseru. Peggy i Pat biegali między stołami. Ktoś zakaszlał. Zaczęło płakać jakieś niemowlę. Ludzie niecierpliwili się. Ktoś wyszedł w poszukiwaniu toalety. Zerknąłem do swoich notatek.
– Poczekajcie, mam tutaj coś dobrego – powiedziałem. – O miłości, która zaczyna się, kiedy toniesz w czyichś ramionach, i kończy, gdy toniesz w czyimś zlewie.
Dwaj pijani wujowie parsknęli śmiechem.
– Albo o nieuświadomionych nowożeńcach, którzy poszli do lekarza, żeby zademonstrował im stosunek płciowy – dodałem. Lekko wstawiona ciotka cicho zachichotała. – Doktor odbył stosunek z kobietą i zapytał pana młodego, czy ma jakieś pytania. Owszem, odparł tamten. Jak często mam ją tutaj przyprowadzać?
Goście roześmieli się. Eamon uśmiechnął się z dumą. Lecz ja czułem, że pocztówki wyślizgują mi się z drżących dłoni. Nie potrzebowałem już notatek. Były bezużyteczne.
– Tak naprawdę chciałem wam powiedzieć, że mam nadzieję… jestem pewien… że Siobhan i Marty będą pamiętać, iż życie bez miłości to nie jest życie. To są słowa Nancy Sinatry. I jeśli znajdziecie kogoś, kogo kochacie, nie pozwólcie mu odejść. To moje słowa.
Uniosłem w górę kieliszek. Cyd zerknęła na mnie, a potem schowała się z powrotem za rondem kapelusza.
– Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, napełnijcie kieliszki i wznieście toast za tę cudowną parę.
Eamon złapał mnie, kiedy schodziłem ze sceny.
– Świetnie wypadłeś – stwierdził. – Następnym razem dorzuć kilka dowcipów o panu młodym dymającym owcę.
* * *
Dopiero kiedy zaczęła grać muzyka, uświadomiłem sobie, że nigdy nie widziałem jej w tańcu.
Nie miałem pojęcia, czy podobnie jak jej imienniczka jest wspaniałą tancerką, czy też kompletną, choć mimo to uroczą niezdarą.
Nie wiedziałem, czy wiruje i sunie z nieskończoną gracją po parkiecie, czy też stawia niezgrabne kroczki, zastanawiając się, co zrobić z rękoma. Nie wiedziałem, czy tańczy jak Cyd Charisse, czy jak Sid James. Wiedziałem jednak, że nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia.
Widok marnie tańczącej Cyd wzruszyłby mnie tak samo mocno jak widok tańczącej pięknie. Chciałem po prostu z nią zatańczyć.
Didżej puścił Wake Me Up Before You Go - Go i sali udzieliło się coś z głupawej euforii tej starej piosenki.
Marty i Siobhan wycinali niebezpiecznie wyglądające hołubce i twarz pana młodego przybrała kolor przedzawałowej czerwieni, gdy próbował podnieść z parkietu swoją partnerkę. Eamon stał jak wryty w miejscu, wyrzucając w górę ręce, jakby zalał się w trupa na Ibizie, a nie wypił trzy kieliszki w Clerkenwall. Mem wyginała się i wiła wokół niego i wyglądała bardzo lubieżnie, wykonując ten jedyny taniec, jaki znała.
Gina klaskała w dłonie i śmiała się razem z Patem, który wymyślił właśnie nowy taniec składający się z dziwnych małych podskoków, wprawiających go w stały ruch obrotowy. Richard sunął dostojnie po parkiecie z jedną z druhen. Moja matka tańczyła z pastorem.
Była również Sally, obecnie w zaawansowanej ciąży, kołysząca się z boku na bok z ironicznym wyrazem twarzy, ponieważ była to muzyka, dzięki której wapniacy mogli się znowu poczuć młodzi.
Był też Glenn, który zamknął oczy i wymachiwał dziko rękoma, jakby tarzał się w błocie w Woodstock. Nagle zdałem sobie sprawę, że przyjęcie jest wyjątkowo udane. Ponieważ Glenn tańczył w taki sam sposób jak Eamon.
Nie widziałem jednak nigdzie Cyd i Peggy.
Kiedy Marty postawił na podłodze Siobhan, żeby zaczerpnąć oddechu, dotknąłem jej ramienia.
– Siobhan, gdzie jest Cyd? – zawołałem, przekrzykując głos George’a Michaela.
– Musiały wcześniej wyjść, żeby zdążyć na samolot. Wracają do Ameryki.
– Na jak długo?
– Na zawsze. Nie powiedziała ci?
* * *
Zostawiłem MGF na poboczu autostrady, na zachód od zielonych osiedli Osterley Park. Kilka dni później usiłowałem odszukać to miejsce na planie miasta, ale leżało zbyt daleko, żeby tam się znaleźć. Miałem wrażenie, że porzucam samochód gdzieś na końcu świata. Albo na początku.
Było jednak jasne, że jadąc autem, nie zdążę. Droga na Heathrow była kompletnie zakorkowana. Tymczasem co kilka sekund nad moją głową wzbijał się w niebo kolejny samolot wielki niczym oceaniczny liniowiec. Wyglądało to nieciekawie. MGF nie był już w stanie mi pomóc.
Wysiadłem z samochodu, uświadamiając sobie, że nie wiem, którą linią lotniczą lecą. Samoloty Virgin Atlantic startowały z Terminalu 3, British Airways z Terminalu 4. Nie było czasu, żeby dotrzeć do obydwu. Którą wybrały? Firmę Richarda Bransona, czy może ulubione linie lotnicze świata?
Biegłem skrajem autostrady, powiewając połami fraka. Nad głową słyszałem wizg odrzutowców.
Ostatecznie jednak nie miało większego znaczenia, którą linię wybrały. Kiedy dotarłem do hali odlotów, wszystkie odlatujące tego dnia do Ameryki samoloty już wystartowały.
Tłum zaczął się przerzedzać. Podróżni byli w powietrzu, ci, którzy ich odprowadzali, w drodze do domu. Stojąc przy bramie odlotów międzynarodowych i pocąc się obficie w moim fraku, zwiesiłem głowę i głęboko westchnąłem. Spóźniłem się.
I nagle zobaczyłem na ziemi małego lawendowego człowieczka. Disco Kena. Podniosłem go. Jego srebrne spodnie były umorusane. Zgubił gdzieś drugi but.
I chwilę później stanęły przede mną Cyd i Peggy, z kartami pokładowymi w rękach i walizkami u stóp. Obie ubrane były nadal w wizytowe sukienki.
– To była wspaniała mowa – powiedziała Cyd.
– Nie sądzisz, że powinna być trochę bardziej tradycyjna? Nie sądzisz, że powinienem… no wiesz… dorzucić dowcip o panu młodym i owcach?
– Nie, tak było dobrze.
– Nie zdążyłyście na samolot.
– Pozwoliłyśmy, żeby odleciał.
Potrząsnąłem z niedowierzaniem głową.
– To ty – powiedziałem.
– Lepiej, żebym to była ja – odparła.
Читать дальше