To straszne. Randka to zajęcie dla młodzieży. Z upływem czasu wychodzi się z wprawy. Można nie być już w tym takim dobrym.
Wychodząc na miasto z kimś, kogo zna się od niedawna, używa się innej części mózgu aniżeli z osobą, z którą jest się związanym węzłem małżeńskim. Używa się innych mięśni. Więc może to nic dziwnego, że kiedy zaczyna się ich ponownie używać, wydają się nieco zesztywniałe.
Dwoje dorosłych angażuje się w te charakterystyczne dla nastolatków rytuały godowe – zabiegi upiększające, spotykanie się o umówionej godzinie, wyczucie, co wolno zrobić już teraz, z czym trzeba jeszcze chwilę poczekać, a czego nie wolno będzie zrobić nigdy. Powrót do czegoś takiego po długim wspólnym życiu z kimś innym może być naprawdę trudny. Nie okazał się jednak trudny z Cyd.
Dzięki niej okazał się łatwy.
* * *
– To naprawdę ważne, jaki obejrzymy wspólnie pierwszy film – powiedziała. – Wiem, że jesteśmy tylko znajomymi i w ogóle, ale wybór filmu jest naprawdę ważny.
Zrobiłem minę, jakbym doskonale wiedział, o czym mówi.
– Mnóstwo ludzi nie chce ryzykować w trakcie pierwszej randki. Idą na film sezonu. Wiesz, jeden z tych filmów, na których Nowy Jork jest niszczony przez kosmitów, falę przypływu, wielką małpę albo coś w tym rodzaju. Myślą, że taki film gwarantuje dobrą zabawę. Ale film sezonu to zły wybór.
– Tak sądzisz?
Cyd potrząsnęła głową.
– Tak naprawdę nikt nie bawi się dobrze na takich filmach z wyjątkiem trzynastoletnich dzieciaków w Idaho. Działa tu prawo osłabionego wrażenia. Kiedy widziałeś już raz walący się w gruzy Empire State Building, nie musisz tego ponownie oglądać.
Zaczynałem powoli pojmować, o co jej chodzi.
– Spodziewasz się, że ziemia rozstąpi ci się pod stopami – powiedziałem. – Ale w końcu ziewasz, kiedy kosmici rozwalają Biały Dom.
– Wybór filmu sezonu świadczy o tym, że masz naprawdę niskie oczekiwania – oświadczyła, zerkając na mnie, kiedy mijaliśmy Angel, przeciskając się przez popołudniowe korki. – W każdej dziedzinie. Świadczy, że twoim zdaniem życie sprowadza się do kubełka stęchłego popcornu i kubka dietetycznej coli. Że to jest wszystko, na co można mieć nadzieję.
Próbowałem sobie przypomnieć pierwszy film, jaki obejrzałem razem z Giną. To był coś ambitnego i japońskiego w Barbican. Coś o ludziach w depresji.
– Artystyczne kino jest tak samo niedobre – stwierdziła Cyd, czytając chyba w moich myślach. – Oznacza, że oboje udajecie ludzi, którymi prawdopodobnie nie jesteście.
– Pomyśl tylko o wszystkich tych parach na całym świecie, których pierwszym filmem był Titanic – powiedziałem. – O tych pączkujących uczuciach, skazanych na zagładę, zanim zdążą się rozwinąć. Zanim jeszcze wypłyną z portu.
Szturchnęła mnie w ramię.
– To nie są żarty – prychnęła. – Jedna z moich przyjaciółek w Stanach wyszła za mąż za faceta, który na pierwszej randce zabrał ją na Muchę.
– I później zmienił się w robala?
– Tak jakby – odparła. – Z całą pewnością się zmienił. Na gorsze.
– Więc co chcesz zobaczyć? – zapytałem.
– Zaufasz mi?
– Zaufam.
Chciała obejrzeć jeden z tych filmów, które puszczają co rok na Boże Narodzenie. Jeden z tych filmów, o których sądziłem, że oglądałem je już dziesiątki razy. Chociaż w rzeczywistości pewnie nie widziałem ani razu.
Nie wiem, dlaczego wyświetlali Życie jest cudowne w National Film Theatre na południowym brzegu Tamizy. Może szedł tam przegląd filmów Franka Capry, a może przegląd filmów Jamesa Stewarta. Może mieli odnowioną, cyfrowo podrasowaną, świeżo zrobioną kopię. Nie wiem i nie ma to większego znaczenia. Na ten film poszliśmy w nasz pierwszy wspólny wieczór. I na początku wydawał się dość marny.
Efekty specjalne pochodziły z epoki pary i elektryczności. Na rozgwieżdżonym firmamencie, który najwyraźniej był zamalowanym na czarno arkuszem tektury z zapaloną z tyłu latarką, jakieś anioły – albo raczej niebiańskie istoty symbolizowane przez dziurki w tekturze – dyskutowały o George’u Baileyu, filarze miejscowej społeczności, oraz o jego randce z przeznaczeniem.
Kiedy akcja przeniosła się do małego amerykańskiego miasteczka w okresie świąt Bożego Narodzenia, zatęskniłem nagle za kosmitami, falą przypływu albo wielką małpą, która pojawiłaby się i rozwaliła wszystko w drobny mak. O ile teoria Cyd o znaczeniu pierwszego wspólnego filmu była słuszna, powinniśmy się cieszyć, jeśli dotrwamy razem do końca wieczoru.
Ale potem, gdy wszystkie marzenia i nadzieje Jamesa Stewarta rozsypały się w gruzy, zorientowałem się, że coraz bardziej wciąga mnie ta historia człowieka, który zapomniał, po co żyje.
Film był o wiele bardziej gorzki, niż zapamiętałem, kiedy migotał w czerni i bieli w moim wielobarwnym dzieciństwie, wciśnięty między Top of the Pops i przyrządzone przez mamę kanapki z indykiem.
W miarę rozwoju akcji James Stewart obraża przez telefon jedną z nauczycielek swoich dzieci i dostaje w barze w zęby od jej męża. Ma do swojej kochającej żony pretensje o to, że nie może przez nią podróżować po świecie. I co najbardziej irytujące, źle traktuje swoje dzieci – jest w stosunku do nich arogancki i opryskliwy. Wiadomo jednak, że nie robi tego dlatego, że za mało je kocha. Robi to, ponieważ tak mocno je kocha.
Cyd wyciągnęła w ciemności rękę i uścisnęła moją dłoń.
– Nie przejmuj się – powiedziała. – Wszystko dobrze się skończy.
* * *
Kiedy wyszliśmy z kina, było jeszcze jasno, ale dzień już się kończył. Kupiliśmy pizzę w kafeterii NFT i zjedliśmy ją przy jednym z tych długich stołów, które trzeba dzielić z innymi ludźmi, dzięki czemu człowiek znowu czuje się jak w studenckich czasach.
NFT mieści się w szkaradnym budynku, który wzniesiono w pięknej części miasta. Betonowy blok w przyciężkim stylu lat sześćdziesiątych wyrósł tam, gdzie Tamiza skręca na południe w cieniu mostu Waterloo, naprzeciwko świateł bulwaru Victorii i katedry Świętego Pawła. Tam właśnie Cyd opowiedziała mi o swoim dzieciństwie, które spędziła w domu pełnym filmów i kobiet.
– Pierwszym filmem, który obejrzeli razem moi rodzice, było Przeminęło z wiatrem – oznajmiła. – Kiedy mój tato umarł, mama obejrzała go sama szesnaście razy. Robiłaby to nawet częściej, ale próbowała go sobie racjonować.
Cyd była najmłodszą z czterech sióstr. Jej matka pracowała jako pielęgniarka w Texas Medical Center – „gdzie grube szychy przychodziły, żeby naprawić im serce” – a ojciec jeździł ciężarówką na polach naftowych.
– Houston to miasto nafciarzy – wyjaśniła. – Kiedy ceny ropy idą w górę, życie jest słodkie. Kiedy spadają, zaciskamy pasa. Ale zarówno w dobrych, jak i w złych czasach, dla biednych i bogatych, Houston jest zawsze miastem nafciarzy.
Sądząc z tego, co opowiadała, dla jej rodziców nigdy nie skończył się miodowy miesiąc. Nawet mając cztery dorosłe córki, trzymali się za ręce w miejscach publicznych, dawali sobie po kwiatku i zostawiali miłosne liściki w pudełkach na lunch.
– Kiedy miałam dwanaście lat, wprawiało mnie to w zakłopotanie – przyznała. – Teraz strasznie mi się podoba. Podoba mi się, że tak bardzo się kochali. Wiem, co sobie myślisz: że może wcale tacy naprawdę nie byli, że może tylko takimi ich zapamiętałam. Może grali sobie na nerwach i na siebie warczeli. Ale ja wiem swoje. Szaleli na swoim punkcie. Dokonali właściwego wyboru.
Читать дальше