Gdyby robak nie wpełzł jej na przedramię, nie zauważyłaby kamienia. Przetoczyła się na brzuch i na wprost jej oczu znalazły się krzewy bukszpanu, wśród których ukryty był mały różowy głaz.
W gruncie rzeczy nie miał owalnego kształtu, zbyt był nieregularny i przekrzywiony, by tak go nazwać. Cassie wsunęła ręce w zarośla, czując, jak gałązki owijają jej się wokół przegubów niczym bransolety. Ten różowy kwarc przywiozła ze sobą ze Wschodniego Wybrzeża. Na najbardziej płaskim boku niewprawną ręką wyryto litery CCM i datę – 1976.
Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego ukryła kamień pod bukszpanami w środku labiryntu. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek powiedziała o nim Alexowi. Pojęła jednak, że odkąd straciła pamięć, to stanowi pierwszy dowód, pierwszy przedmiot, który naprawdę ją przekonał, iż tutaj jest jej dom.
Cassie znowu odwróciła się na plecy, tuląc do piersi kamień. Wpatrywała się w słońce tak długo, aż piękny świat ofiarowany jej przez Alexa zakryła ciemność, i wtedy wyszeptała imię Connora.
Pierwszego listopada 1976 roku, tuż po siódmej rano, ojciec Connora wszedł do kuchni, gdzie Connor z matką jedli płatki, i zastrzelił oboje ze strzelby kaliber 12. W czasie, który Cassie zajęło powiadomienie policji o strzelaninie i przebiegnięcie przez zagajnik do domu Connora, pan Murtaugh odebrał sobie życie.
Ojciec Connora zabił się w salonie, jego żona leżała na kuchennej podłodze. Nie miała połowy głowy. Connor upadł na nią z potężną dziurą w piersiach.
Ze spokojem zrodzonym z szoku Cassie usiadła obok Connora i przytuliła go do siebie. Położyła palce na jego wciąż ciepłych ustach. Myślała, żeby go pocałować, tak jak zrobiła to poprzedniej nocy na cmentarzu, ale nie potrafiła się do tego zmusić.
Policjanci i sanitariusze odciągnęli Cassie od Connora. Siedziała w kącie kuchni, z szorstkim wełnianym kocem na ramionach, i ciągle od nowa odpowiadała na te same pytania. Nie, nie była obecna przy zbrodni. Nie, dzisiaj rano nie widziała pana Murtaugha. Nie, nie, nie.
Wszyscy wiedzieli, jak bliscy sobie byli Cassie i Connor; zwolniono ją z lekcji aż do pogrzebu, ale to nie przeszkodziło jej słyszeć szeptów. „Mówią, że kiedy do siebie strzelał, nacisnął spust palcem u nogi. Nie potrafił znaleźć roboty i zaczął pić. Ale żeby zabić niewinnego chłopca, który miał przed sobą całe życie?”. U siebie w domu Cassie przynajmniej widziała zbliżające się problemy. Rodzina Connora kryła swoje pod cukierkową powierzchnią, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec.
W dzień pogrzebu spadł śnieg. Connor nie był pełnoletni, więc z jego ciałem zrobiono to samo, co z ciałami jego rodziców: skremowano je, a popioły rozrzucono nad jeziorem Moosehead. Cassie patrzyła, jak najpierw otwierają urnę z prochami pani Murtaugh, potem jej męża. Kiedy przyszła kolej na Connora, zaczęła krzyczeć. Nikt nie potrafił jej uspokoić, nawet dłoń ojca w rękawiczce nie stłumiła intensywności tego lamentu. To nie było w porządku, żeby prochy Connora na wieczność zmieszały się z prochami jego ojca. Chciała, by przestali, by oddali jej Connora.
Szeroko otwarte oczy mroził jej śnieg, gdy szczątki Connora powierzano wiatrowi. Garść szarego, drobnego pyłu, ruchliwego niczym dym, zasłoniła niebo i równie szybko zniknęła. Jakby Connor był tylko wytworem wyobraźni Cassie. Jakby nigdy nie istniał.
W niedzielnej sukni i kozaczkach puściła się biegiem wokół jeziora. Było ogromne, wiedziała, że daleko nie dotrze, ale kiedy wpadła po kolana w śnieg, zdołała oddalić się o półtora kilometra od miejsca pogrzebu. Śnieg topniał na cienkim materiale jej sukienki, tak lodowaty, że paraliżujący. Cassie wbijała palce w zmarzniętą ziemię, łamiąc paznokcie i raniąc ciało do krwi.
Uświadomiła sobie, że chociaż od lat usiłowała złagodzić cierpienie matki, nigdy nie będzie mogła tego samego zrobić dla Connora. Pozostało jej tylko jedno: cierpieć w jego imieniu. Zaniosła odłamek różowego kwarcu do domu, a potem w garażu dłutem i młotkiem ojca zrobiła Connorowi nagrobek, którego go pozbawiono. Pracowała długo, aż dłonie jej zdrętwiały. Objęła kolana rękami i zaczęła się kołysać, zadając sobie pytanie, dlaczego ona też nie umarła, skoro obojgu wyrwano serca.
W piątkowy wieczór Will Latający Koń siedział na swojej nowej sofie, oglądając teleturniej i jedząc niedogotowany posiłek, kiedy wysiadła elektryczność.
– Cholera – zaklął, gdy migoczące na zegarze odtwarzacza cyfry zniknęły. Odstawił talerz na sofę i usiłował sobie przypomnieć, gdzie są bezpieczniki.
Mogło być gorzej: awaria nastąpiła w porze kolacji i na dworze pozostało jeszcze dość światła, by mógł bez problemu zejść do piwnicy. Tam odkrył dziwną rzecz: wszystkie bezpieczniki były w porządku. Wrócił na górę i wyszedł na ganek. W sąsiednich domach widział palące się w kuchni lampy, psa bezgłośnie biegnącego przez ekran telewizora. Sprawa dotyczyła tylko jego.
Zadzwonił do dostawcy prądu, ale mógł jedynie nagrać swój adres na automatycznej sekretarce. Bóg wie, jak długo potrwa, nim do robotników dotrze wiadomość. Will wyjął z kuchennej szafki świece, czerwone i brzydkie, w kształcie jajka, które była dziewczyna dała mu raz na urodziny. Zaniósł cztery do salonu i zapalił.
Kiedy zaszło słońce, otoczyły go cienie. Frędzle na woreczku z lekami, który wisiał nad jego głową, poruszały się niespokojnie w ciszy. Will słuchał bicia własnego serca. Nie miał nic do roboty, mógł tylko czekać.
Pokojówka Elizabeth przywlokła do sypialni walizę, która była większa od niej.
– Czy będzie pani potrzebowała też worka na ubrania?
Cassie nie wiedziała.
– Chyba tak – odparła i pokojówka odwróciła się do wyjścia. – Poczekaj! – zawołała, marszcząc czoło. – Nie potrafię znaleźć szafy.
Elizabeth uśmiechnęła się i wyszła na niewielki korytarz, prowadzący do wyłożonej zielonym marmurem łazienki. Cassie patrzyła zdumiona, jak pokojówka opiera się ramieniem o ścianę, która rozsunęła się, odsłaniając ukrytą garderobę.
– Ta jest pani – powiedziała Elizabeth, po czym to samo powtórzyła po drugiej stronie. – A ta pana Riversa.
Zostawiła Cassie wpatrzoną w rzędy swetrów, bluzek i futer, które do niej należały. Garderoba była większa niż pokój gosposi w domu w Malibu. Cassie nigdy nie widziała tak wielu ubrań w jednym miejscu.
Zaczęła wyjmować z szuflad rzeczy, które będą jej potrzebne: wygodne golfy i bawełniane swetry, bieliznę, staniki, kosmetyczkę z wzorzystej tkaniny. Chciała zabrać buty z pudełka na samym dnie stosu i pomyślała, że może uda jej się to bez zdejmowania tych z góry. Wysunęła je do połowy, podniosła wieko i usiłowała wyciągnąć buty, ale stos się zakołysał i część zawartości szafy wypadła na podłogę.
Niewiele brakowało, a w tym splątanym kłębowisku bielizny, szpilek i żakietów nie dostrzegłaby małej skrytki. Pchnęła i drzwiczki się otworzyły; działały na tej samej zasadzie co drzwi garderoby. Skrytka była mała, wielkości pojemnika na chleb. Cassie zastanawiała się, czy w niej przechowuje biżuterię.
W środku znalazła stos romansów w miękkich oprawach, w rodzaju tych, których błyszczące okładki przedstawiają półnagą kobietą i nachylonego nad nią pirata; każdy antropolog wolałby umrzeć niż zostać przyłapanym na czytaniu takiej szmiry. Cassie wybuchnęła śmiechem. Więc to jest jej wielka tajemnica? A co Alex przechowuje w swojej skrytce? „Hustlera”?
Wzięła kilka książek, przesuwając wzrokiem po tytułach. „Uratuj mnie jeszcze raz”. „Ogień i kwiat”. „Gorące płomienie miłości”.
Читать дальше