– Nie. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam.
– Naprawdę? – Rabin Weissman uważnie mi się przygląda. – Poprosiłem Faith, by narysowała portret Boga, którego widzi.
Podaje mi kartkę papieru. Nie spodziewam się niczego nadzwyczajnego, w końcu już wcześniej widziałam, jak Faith rysuje swoją wyimaginowaną przyjaciółkę. Ale ten rysunek jest inny. Kobieta w bieli siedzi na krześle, trzymając w objęciach dziesięcioro niemowląt, niemowląt, które są czarne, białe, czerwone i żółte. A choć kreska jest niewprawna, twarz tej matki przypomina moją twarz.
– Chce pan powiedzieć, że zdaniem Faith, Bóg wygląda jak ja? – pytam wreszcie.
Rabin Weissman wzrusza ramionami.
– Ja nic nie mówię. Ale inni może będą mówili.
Doktor Grady De Vries, ekspert od dziecięcej schizofrenii, w swym modnym włoskim garniturze, ze starannie uczesanymi włosami i nienagannymi manierami, nie wygląda na człowieka, który prawie trzy godziny spędzi na podłodze, bawiąc się z Faith łysą Barbie. A jednak przez weneckie lustro obserwuję, jak to robi. Po jakimś czasie oboje z doktor Keller wchodzą do gabinetu.
– Pani White – mówi doktor Keller – doktor De Vries chciałby z panią porozmawiać.
Lekarz siada naprzeciwko mnie.
– Mam zacząć od dobrej czy złej nowiny?
– Od dobrej.
– Odstawiamy risperdal. Faith nie jest psychotyczką. Przez ponad dwadzieścia lat badam psychozy u dzieci. Opublikowałem wiele książek i artykułów na ten temat, jestem biegłym sądowym z tej dziedziny, więcej chyba nie muszę dodawać. Faith pod każdym względem prócz jednego jest psychicznie zdrową i dość zadowoloną z życia siedmiolatką.
– A zła nowina?
Doktor De Vries pociera oczy kciukiem i palcem wskazującym.
– Faith słyszy coś i z kimś rozmawia. Jest w tym za dużo szczegółów faktograficznych, nieodpowiednich do jej wieku i sytuacji, by uznać całą rzecz za wytwór jej wyobraźni. Ale powodem nie jest choroba fizyczna, nic też nie wskazuje na chorobę psychiczną. – Spogląda na koleżankę. – Jeśli pani pozwoli, zwrócę się do doktor Keller z prośbą, by przedstawiła ten przypadek na odbywającym się w przyszłym tygodniu sympozjum psychiatrycznym. Być może inni psychiatrzy będą mogli nam pomóc.
Przez lustro weneckie widzę, jak Faith podrzuca figurkę Sky Dancer. Kiedy lalka trafia w jarzeniówkę, Faith wybucha śmiechem i próbuje to powtórzyć.
– Sama nie wiem… Nie chcę, by stała się widowiskiem.
– Nie będzie obecna na sympozjum, pani White. A przypadek przedstawiony zostanie anonimowo.
– Jeśli to zrobicie, odkryjecie, na czym polega problem?
Psychiatrzy wymieniają spojrzenia.
– Mamy taką nadzieję, pani White – mówi De Vries. – Ale to może być coś, czego nie będziemy mogli wyleczyć.
Więcej jest wiary w szczerym wątpieniu
Niźli we wszystkich religiach gminu * .
Alfred Tennyson
27 września 1999
Kiedy redaktor wysyła Allena McManusa na sympozjum psychiatrów, ten spodziewa się sześciu dodatkowych godzin snu. Od czasu do czasu w hotelu Boston Harbor zbiera się tylu uczonych doktorów, że fakt ten zasługuje na wzmiankę w „The Boston Globe”. Nieważne, że Allen McManus zasadniczo zajmuje się pisaniem nekrologów – wysyłają właśnie jego. Najwyraźniej redaktor naczelny widzi związek: większość z tych przeklętych konferencji może zanudzić człowieka na śmierć.
Allen siedzi rozparty w ostatnim rzędzie. Zanotował już nazwiska uczestników; myśli, że to wystarczy na dwie linijki druku, na które zasługują. Gotów jest przykryć twarz kapeluszem i zapaść w drzemkę, kiedy miejsce na podium zajmuje atrakcyjna kobieta. W Allenie budzi się ciekawość. W końcu pomimo wykonywanego fachu jeszcze nie umarł. Większość mówców na tego rodzaju konferencjach to stare pryki, przypominają mu na zmianę ojca i księży z dzieciństwa spędzonego na Południu, którzy bili go po łapach, kiedy jako ministrant nie całkiem spełniał oczekiwania. Poprawia się na siedzeniu, po raz pierwszy tego dnia zainteresowany miejscem, w którym przebywa.
Kobieta jest szczupła, ma delikatne kości, obcięte prosto włosy, założone za uszy.
– Dzień dobry, jestem doktor Mary Keller.
Allen obserwuje, jak kobieta spuszcza wzrok na notatki, waha się.
– Panie i panowie – mówi – ze względu na nietypowy temat, który mam zamiar państwu przedstawić, nie odczytam przygotowanego wcześniej artykułu. Zamiast tego opowiem o dwóch przypadkach. Pierwszy to moja aktualna pacjentka, siedmiolatka, którą matka przyprowadziła na leczenie. Pacjentka stworzyła sobie wyimaginowaną przyjaciółkę, którą nazywa Bogiem. Przypadek drugi miał miejsce ponad trzydzieści lat temu. – Doktor Keller opowiada o dziewczynce ze szkółki parafialnej, którą za karę zmuszano do długotrwałego klęczenia. Mówi o dniu, kiedy pięciolatka poczuła, jak coś się koło niej porusza, coś ciepłego i dużego, choć kiedy się odwróciła, nikogo nie było.
– Pytanie, które wam dzisiaj zadaję – ciągnie doktor Keller – brzmi następująco: Jeśli nie istnieją fizyczne uwarunkowania urojeń, jeśli nie istnieje schemat umożliwiający zakwalifikowanie określonych zachowań jako choroby psychicznej, jaka diagnoza nam pozostaje?
Allen widzi, że lekarze w rzędzie przed nim nieznacznie poprawiają się na siedzeniach. Cholera jasna, myśli, odgadując, dokąd zmierza doktor Keller. Ta kobieta popełnia zawodowe samobójstwo.
– Jeśli wykluczymy chorobę psychiczną i fizyczną, to czy w kompetencjach psychiatry pozostaje uwiarygodnienie takich zachowań? Uznanie, że urojenie w istocie jest wizją? – Doktor Keller wolno przesuwa wzrokiem po sparaliżowanej z niedowierzania widowni. – Zadaję wam to pytanie, ponieważ wiem z całą pewnością, że przynajmniej jedna, jeżeli nie obie pacjentki, mówi prawdę. Wiem to, bo ta dziewczynka klęcząca w kaplicy i czująca coś… coś, czego nie da się opisać… to byłam ja. I dlatego, że kiedy trzydzieści lat później w moim gabinecie pojawiła się mała pacjentka, znowu to poczułam.
Allen McManus z wysiłkiem odrywa wzrok od doktor Keller, wymyka się z sali i dzwoni do swojego wydawcy.
Colin obserwuje Jessicę, która w sali odlotów po raz setny sprawdza bilety. W eleganckim kostiumie i z laptopem w walizeczce wygląda jak kobieta w podróży służbowej – właściwie wygląda jak sam Colin. Patrząc na nią, nikt by się nie domyślił, że na zakończenie dziesięciodniowej konferencji w Las Vegas planuje ślub w kaplicy dla zmotoryzowanych oraz tygodniowy miesiąc miodowy w kasynach.
– Jesteś podniecony? – mruczy Jessica, przytulając się do niego. – Bo ja tak.
– Ja… uch… muszę na chwilę… – Colin uśmiecha się do niej i rusza w kierunku męskiej toalety. Sam nie wie, co właściwie czuje na myśl o ślubie w Las Vegas. Udzielony przez byle sędziego pokoju, z sobowtórem Elvisa śpiewającego serenadę i bukietami po pięć dolarów sztuka, bez dwóch zdań będzie zasadniczo odmienny od ślubu z Mariah.
To był pomysł Jessiki. I tak jechali do Vegas na konferencję.
– A poza tym – roześmiała się, gładząc brzuch – pomyśl, jakie historie będziemy mieli mu do opowiedzenia.
Colin zastanawia się teraz, czy jego małżeństwo z Mariah mogłoby przetrwać, gdyby poślubił ją w kaplicy Księżycowej Poświaty w Vegas, a nie u Świętego Tomasza w Wirginii z większą pompą niż na królewskim ślubie. Gdyby był chętny do odtańczenia… jakże się to nazywa… a tak, hory, albo zmiażdżenia obcasem kieliszka, gdyby tylko z góry nie założył, że jego sposób jest jedynym właściwym, może różnice między nimi nie stałyby się tak wyraźne. Ponieważ jednak było inaczej, Colin wini siebie za to, co przytrafiło się jego byłej żonie. Tak usilnie żądał, by dopasowała się do jego życzeń, że w rezultacie się złamała.
Читать дальше