– Posłuchaj, Camille. Powiadomisz Matta? My nie mamy jak tego zrobić. Zresztą, może najlepiej poczekać z tym do rana.
– Przecież jest rano.
– Wiesz, o co mi chodzi. Po co ich budzić?
– Matt nigdy by nam tego nie wybaczył. Na pewno chciałby, żebyśmy go od razu zawiadomili. Sam już się ubrał i wyprowadza samochód, więc zaraz tam podjedziemy. Poza tym myślę, że będziemy chcieli być razem z wami.
Teraz już brzmi jak prawdziwa Camille. Rosemary odbiera mi słuchawkę.
– Słyszysz, Camille? My to mówimy poważnie. Nie przyjeżdżajcie. My sobie tutaj poradzimy, a wy i tak w niczym nie możecie nam pomóc.
– Słyszę cię, mamo, słyszę. Zastanowimy się nad tym. Kiedy ma być pogrzeb?
Rosemary oddaje mi słuchawkę. Łzy ciekną jej po policzkach.
– Pyta, kiedy będzie pogrzeb. Czuję, że ona tu przyjedzie, i Matt pewnie też. To taka daleka podróż, do tego po nic. Ich nie stać na taki wydatek. Porozmawiaj z nią, bo ona chyba tego nie rozumie.
– Posłuchaj, Camille. Pogrzeb będzie we wtorek, ale proszę, nie przyjeżdżajcie. Przemyślcie to. Wiesz, że Kate to by się nie spodobało. Pogrzeby niczego nie zmieniają. Przede wszystkim pojedźcie do Matta i pomóżcie jemu i Juliette. Teraz tylko o was się martwimy, tylko wy nam zostaliście.
W słuchawce zapada milczenie. Camille chyba nakryła dłonią słuchawkę, ale i tak słyszę jej szloch.
– Tato, sami zdecydujemy, co mamy zrobić. Jesteśmy już dorośli. Porozmawiam z Mattem i razem podejmiemy decyzję.
Ale prawdopodobnie i tak nie zdołamy dotrzeć do Oregonu na czas. Najważniejsze, żebyście zadbali teraz o siebie. Może poprosicie jakichś swoich przyjaciół, żeby u was przenocowali?
– Chcemy być sami, Camille. Zarezerwowaliśmy już bilety i jutro o dziesiątej rano odlatujemy do Portland. Steve, brat Berta, odbierze nas z lotniska.
Rozmowa o praktycznych aspektach tego strasznego wydarzenia pomaga mi trzymać się w ryzach. Już nie płaczę.
– Tato, musimy kończyć. Sam już czeka w samochodzie. Zadzwonimy, żeby wam powiedzieć, co postanowiliśmy. Mój Boże, to po prostu okropne. Nie mogę uwierzyć, że nasze dziewczynki nie żyją. Boję się nawet o tym myśleć.
Telefon robi się głuchy; rozłączyła się. Kładę słuchawkę na widełkach, ale złą stroną, więc ją poprawiam. Oglądam się na Rosemary. Siedzi u stóp schodów prowadzących do sypialni, kryjąc twarz w dłoniach. Płacze tak gwałtownie, że z trudem łapie oddech.
– Camille powiadomi Matta i Juliette. Nie jestem pewny, czy ją przekonałem, żeby nie przyjeżdżali.
Rosemary nie odpowiada. Stoję przy biurku i nie wiem, co robić. Czuję, że zaraz zemdleję. Nigdy w życiu nie zemdlałem, ale teraz chyba już wiem, co to za uczucie.
– Najpierw zadzwonię do ciotki Alice. Trzeba im powiedzieć.
Chcesz, żebym im coś przekazał od ciebie?
Tym razem Rosemary reaguje.
– Po prostu powiedz, co się stało i że jest nam przykro, że nie przyjedziemy. W końcu dla nas organizowali ten zjazd. Zresztą, wiesz równie dobrze jak ja, co powiedzieć. Ja teraz nie jestem w stanie…
Szlochając, ociera oczy, nos i kąciki ust papierową chusteczką.
Sięgam po jej notatnik, żeby znaleźć numer. Ręce mi się tak trzęsą, że dopiero za trzecim razem uzyskuję połączenie. Rzucam okiem na zegarek. Pewnie już śpią, ale rano nie będzie już czasu na telefony. Odbiera ciotka Alice.
– O, Will, jak się masz?
– Obudziłem cię, ciociu?
– Nie, właśnie oglądaliśmy mecz.
– Myślę, ciociu, że powinna ciocia usiąść.
– Uważasz, że jestem tak stara, że o tej porze nie mogę już ustać na nogach?
– Nie, ale niech ciocia usiądzie.
Robię głęboki wdech. W miarę, jak dowiaduje się o tym coraz więcej osób, wypadki ubiegłego popołudnia stają się coraz bardziej realne, stają się częścią normalnego życia, jedną z tych wielu zwykłych rzeczy, które wciąż nam się przytrafiają.
– Ciociu, nie przyjedziemy w niedzielę. Bardzo przepraszamy.
Ciotka Alice nic nie mówi. Czeka. Próbuję się opanować.
– Stało się coś strasznego.
Urywam, wciąż żadnego odzewu z tamtej strony. To typowe dla ciotki Alice. Nigdy przedtem nie zwracałem na to uwagi.
– W Oregonie był okropny wypadek. Kate, Bert i obie dziewczynki nie żyją. Właśnie się dowiedzieliśmy. Nie chcemy, żeby ktoś się poczuł urażony. W porządku, ciociu?
– W porządku, Willy. Dziękuję, że zadzwoniłeś.
W każdym razie mam to już z głowy. Jeszcze tylko ostatni telefon. Wybieram numer mojej siostry w Kalifornii. Tam pewnie siadają właśnie do kolacji. Po trzecim sygnale odzywa się Leo.
– Leo, mówi Will. Mógłbyś poprosić Jean?
– Jasne, nie ma sprawy.
Wyczuwam, że jest trochę obrażony. Zazwyczaj ucinamy sobie dłuższą pogawędkę, zanim przekazuje słuchawkę Jean.
– Cześć, wielki bracie. O co chodzi?
– Lepiej znajdź sobie coś do siedzenia, Jean. Mam złe wiadomości. Powiedz Leo, żeby podszedł do drugiego telefonu.
– Już mam serce w gardle, ty stary ośle.
Jean odsuwa słuchawkę od ust i krzyczy:
– Leo, mógłbyś iść do drugiego aparatu? Okay, już siedzę.
Co to za niesamowita wiadomość? Mam nadzieję, że nic się nie stało. Coś ci dolega?
– Jean, właśnie dzwoniła mama Berta z Oregonu. Bert, Kate, Dayiel i Mia zginęli wczoraj w wypadku samochodowym. Nie znamy jeszcze żadnych szczegółów.
– O mój Boże! Jesteście pewni? Nie mogę w to uwierzyć.
– My też nie, ale to prawda. Jutro rano wyjeżdżamy na pogrzeb. Powiadomiliśmy już dzieci, ale zaklinaliśmy je, żeby nie przyjeżdżały. W niczym nie mogą nam pomóc. Co się miało stać, już się stało. Tak więc, niech wam nie strzeli do głowy, żeby przyjechać. Tam i tak będzie dużo za dużo ludzi, wszyscy wytrąceni z równowagi, i na pewno będą kłopoty z noclegiem. Wątpię, żeby ktoś z rodziny Berta miał dostatecznie duży dom, żeby wszystkich wzięli do siebie, a założę się, że w Falls City nie ma żadnego hotelu. To miasteczko ma tylko sześciuset mieszkańców. Teraz czworo mniej.
– Will, jeżeli mnie nabierasz, zabiję cię.
– Chciałbym, żeby to nie była prawda, z całego serca, Jean.
– Ale ich już nie ma.
Dłużej już nie wytrzymuję i ryczę jak bóbr.
– Jezusie, Maryjo i Józefie! Jak to się mogło stać? Słyszałeś, Leo?
Leo włącza się do rozmowy.
– O mój Boże! Widziałem to wczoraj w telewizji! Trzydzieści samochodów zderzyło się na 1 – 5. Dym z wypalanych pól nawiało nad autostradę. Był wielki pożar, ściągnęli straż pożarną, helikoptery, wszystko. Ciągle nie wiedzą, ile osób zginęło. To musiało się zdarzyć wczoraj, gdzieś między czwartą a piątą po południu. Jak to możliwe, że dopiero teraz się dowiedzieliście?
– Może to nie ten sam wypadek, Leo.
Rosemary wstaje i podchodzi do mnie. Wyciąga rękę po słuchawkę.
– Myślę, że ten sam, Leo. Nie powtórzyłam Willowi wszystkiego, ale Claire Woodman, matka Berta, też mówiła o pożarze.
Bert, Kate i dzieci wracali z Eugene, kiedy to się stało. Dziękujmy Bogu, że małego Willsa nie było z nimi. Za to powinniśmy być naprawdę wdzięczni.
Rosemary oddaje mi słuchawkę. Jest zielona na twarzy.
– Will, jesteś tam?
– Tak, Jean, chyba tak.
– Jean płacze, ale może mówić.
– Wiem, że powiedzenie „przykro nam” to w takiej chwili niewiele, ale naprawdę okropnie nam przykro. Będziemy się za nich modlić, tak samo jak za was wszystkich, za ciebie, Roberta, Willsa i Rosemary. Zaraz schowam jedzenie do lodówki i jedziemy do kościoła.
Читать дальше