– Mają do tego prawo?
– Mogą robić, co chcą. Ulice są publiczne. Więc łaskawie zaopatrzyli nas w parkometry. Kay płaci za to, że parkuje przed swoim domem.
– Czemu się nie przeprowadzicie?
– Nie możemy. – Jej gniew narastał, uniosła pięści i spojrzała na sufit, szukając tam współczucia. – Na litość boską, utopiliśmy wszystko w Chelsea Marina. Wszyscy jesteśmy spętani ogromnymi kredytami hipotecznymi. Ludzie płacą niebosiężne czesne i czują oddech banków na plecach. Zresztą, dokąd mielibyśmy się przeprowadzić? Do Surrey? O dwie godziny drogi, do Reading albo Guilford?
– Boże broń. Więc wpadliście w pułapkę?
– Oczywiście. Jak górnicy w swoich familiokach. Zawody oparte na wykształceniu to jeszcze jedna forma wyzysku przemysłowców. Gdy szwy puszczą, zostaniemy bez grosza przy duszy, z kupą przestarzałego software’u. Wierz mi, rozumiem dlaczego górnicy strajkują.
– To robi wrażenie. – Starałem się zachować poważny wyraz twarzy – Chelsea Marina ramię w ramię z górnikami…
– To, do cholery, nie jest żart. – Popatrzyła na mnie ponuro, kości twarzy uwydatniały się pod jej bladą skórą. – Robimy się niespokojni. Klasa średnia jest, w teorii, podporą społeczeństwa, całe to pełnienie służby i odpowiedzialność. Ale lina kotwiczna zaklinowała się. Kwalifikacje zawodowe nie są nic warte – stopień naukowy to jak dyplom z origami. Bezpieczeństwo socjalne nie istnieje. Jakiś komputer w Ministerstwie Finansów decyduje o tym, czy stopy procentowe mają pójść w górę o punkt, a ja zawdzięczam dyrektorowi banku jeszcze jeden rok ciężkiej pracy.
– Przepraszam. – Patrzyłem, jak jej palce zmagają się z puderniczką, a brwi marszczą surowo. Choć jej spokojny gniew sprawił, że poczułem się nieswojo, stwierdziłem, że prawie ja polubiłem. – A gdzie pracujesz? W federacji związków zawodowych? W centrali Partii Pracy?
– Jestem… swego rodzaju konsultantem. – Machnęła beztrosko ręką, ale twarz miała pustą. – W Ministerstwie Obrony – jestem pracownikiem naukowym. Analizowałam osady uranowe zeskrobane ze wzgórz Kosowa.
– Ciekawa praca. I ważna.
– Ani ciekawa, ani ważna. Teraz mam inne zajęcie. Znacznie istotniejsze.
– A jakie?
– Robię bomby dla Richarda Goulda.
Czekałem na ciąg dalszy, wiedząc, że jednocześnie drażni mnie i usiłuje mi coś powiedzieć. Ale siedziała w milczeniu, z uniesionymi brwiami, jakby delektowała się tym, co powiedziała.
– To niebezpieczne i dla ciebie, i dla innych – powiedziałem. – Jakiego rodzaju bomby robisz?
– Dymne, hukowe, zapalające o opóźnionym zapłonie. Nikt nie zostanie ranny.
– To dobrze. Ale nie takie, jak bomba na Heathrow?
– Heathrow? – Była zaskoczona, ale pamiętała, żeby zamknąć usta. – Zdecydowanie nie. Tamtą zrobiono po to, żeby zabijać. Bóg wie po co. Richard mówi, że ludzie, którzy uważają, że świat jest bez sensu, znajdują sens w bezsensownej przemocy.
– Richard? Doktor Richard Gould?
– Jeszcze się z nim spotkasz, kiedy będzie na to gotowy. Jest przywódcą rebelii klasy średniej. Ma zaskakująco jasny umysł, jak te dzieci z uszkodzeniami mózgu, którymi się opiekuje. Na swój sposób jest jednym z nich.
Uśmiechnęła się do siebie, jakby pomyślała o kochanku, ale ja spostrzegłem przezroczysty pot, który zebrał się na jej górnej wardze, lśniący jak duch innej istoty, jej tajnego ja. Zaniepokoiła się, że wspomniałem o Heathrow.
– A jaki jest cel twoich bomb? – zapytałem.
– To było na początku. Centra handlowe, multikina, sklepy dla majsterkowiczów, cały ten dwudziestowieczny chłam. Wymiociny, które ludzie nazywają cywilizacją konsumpcyjną. To nie są prawdziwe bomby – dodała, niemal pedantycznie. – To prowokacje akustyczne. Jak petardy, które twoi przyjaciele odpalili w Olympii. Raz zdarzyło mi się zrobić prawdziwą bombę. Lata temu.
– Co się stało?
– Zabiła kogoś. Zamierzony cel.
– Na zlecenie ministra obrony? Dla SAS? Dla Wydziału Specjalnego?
– Na swój sposób dla obrony. Broniłam swojego ojca. Po śmierci matki spotkał tę okropną kobietę. Nienawidził jej, ale był pod jej pantoflem. Prawdziwa alkoholiczka, która chciała, żebym zniknęła. Miałam dwanaście lat, ale byłam bystra.
– Skleciłaś bombę domowej roboty?
– Używając środków czyszczących kupionych w supermarkecie. Razem z moim ojcem w niedzielne popołudnie chadzała do pubu. Wracała opita jak bąk, z pęcherzem gotowym wybuchnąć. Gdy byli poza domem, zdjęłam przykrywę rezerwuaru w ubikacji, zatkałam odpływ i wylałam całą wodę. Potem napełniłam rezerwuar wybielaczem, odetkałam odpływ i nałożyłam przykrywę. Nasypałam kryształków sody kaustycznej do muszli klozetowej i mieszałam, aż otrzymałam skoncentrowany roztwór. Gdy to zrobiłam, zeszłam na dół i czekałam.
– Bomba była gotowa?
– Wszystko czekało tylko na zapłon. Wrócili z pubu i ona poszła prosto do toalety. Zamknęła drzwi i wypróżniła pęcherz. Potem nacisnęła rączkę spłuczki.
– I to zdetonowało bombę?
– Wodorotlenek sodu i nadchlorek sodu tworzą mieszankę wybuchową, szczególnie gdy gwałtownie sieje zmiesza. – Vera uśmiechnęła się do siebie, znów była małą rezolutną dziewczynką gotową na wszystko. – Reakcja wytwarza ogromne ilości chloru. To śmiercionośna trucizna dla alkoholika z osłabionym sercem. Wyszłam ubrana w najlepszą sukienkę. Ojciec spał przed telewizorem. Minęły dwie godziny, zanim wyłamał drzwi.
– Była martwa?
– Jak kamień. Przez ten czas gaz się rozszedł, a rezerwuar znów napełnił się wodą. Moja skromna bomba spłukała się sama. Orzeczenie: zgon z przyczyn naturalnych.
– Imponujący debiut. To doprowadziło cię do…?
– Stopnia naukowego z chemii i do Ministerstwa Obrony. – Vera spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek. – Rozsądny wybór kariery, sądzę, że się ze mną zgodzisz.
Uśmiech satysfakcji pojawił się na jej ustach. Kropelki potu znikły, a ja doszedłem do wniosku, że wymyśliła tę historię, żeby zyskać na czasie i dojść do siebie. Ale pomyślałem też, że ta mordercza opowieść może być jednak prawdziwa. Gadanina o robieniu bomb chodziła mi po głowie jak fragment większej przygody, która zaczęła się, kiedy półprzytomny leżałem na kanapie u Kay Churchill. Otworzyły się kolejne drzwi w bocznym korytarzu. Mogły mnie doprowadzić do terminalu numer 2 na lotnisku Heathrow.
Domofon zabrzęczał dwa razy, a po przerwie trzeci raz. Vera wstała, powiedziała coś do słuchawki i zapięła żakiet.
– Davidzie, idziesz? Kay jest na dole. Wybieramy się na wycieczkę za miasto…
Pomyśl o Josephie Conradzie i Kurtzu – powiedziała Kay, gdy przekroczyliśmy most Richmond. – Wjeżdżasz na obszar nieomal całkowitego ubóstwa.
– Twickenham? Jako jądro ciemności?
– Będziesz wstrząśnięty.
– Kluby tenisowe, dyrektorzy banków, mekka rugby?
– Twickenham – strefa głębokiej nędzy duchowej.
– To prawda… choć trudno w to uwierzyć. – Kay prowadziła ostrożnie, z obiema rękami na kierownicy. Na chodniku przelewały się tłumy zamożnych tubylców wyłaniających się z delikatesów i piekarni albo wpatrzonych w witryny pośredników handlu nieruchomościami.
– Nie widzę żebraków potrząsających puszkami ani niedożywienia.
– Być może fizycznego – powiedziała Kay pewnym tonem. – Nędza dotyczy ich umysłów, zwyczajów i wartości. Zgodzisz się, Vero?
– Całkowicie. – Vera Blackburn siedziała obok mnie, rękę zaciskając na wielkiej torbie sportowej. Ostrożnie sprawdzała stan swoich zębów. Należało to do rytuału nieustannej inspekcji własnego ciała, pochłaniającego większość jej przytomnych momentów. Spojrzała przelotnie na radosne forsycje i wypolerowane samochody. – Z duchowego punktu widzenia to ogromna potiomkinowska wioska…
Читать дальше