Trzymając mocno niemal zgniecioną rączkę dziewczyn-ki, przypomniałem sobie białe pióra oszalałych z pożąda-nia ptaków, wrzeszczących wokół mnie. Kobiety, których głosy stawały się coraz bardziej przenikliwe, kołysały się i pokładały na mnie niczym drżące w rui zwierzęta z dotknię-tego demencją zoologu. Zasłoniłem oczy przed rozjarzo-nym słońcem. Olbrzymia ara o elektrycznych, błękitnych piórach przeleciała z wrzaskiem tuż nad moją głową, a po-tem zaczęła metodycznie rozrywać pazurami markizę, zdob-ną w krwawe pasy. Jakiś chłopczyk o oczach obłąkanego karła cisnął mi w twarz grzechotkę.
Przyciśnięty do szyby wystawowej, wziąłem dziewczyn-kę na ręce, czując w ustach smak jej wilgotnego, przestra-szonego oddechu. Zatoczyłem się na składany stolik, zrzu-cając na ziemię tacę ze sztuczną biżuterią i rozmaitymi świe-cidełkami weselnymi. Kobiety zaczęły przepychać się w moim kierunku. Dołączył do nich tłum z pasażu handlowe-go, jak podekscytowani goście w święto swojego patrona, tłoczący się dokoła, by choć przez chwilę zobaczyć święte-go męża.
Usiłując uporządkować myśli, spojrzałem na blokujący drogę figowiec. W jego gałęziach huśtało się kilkanaścioro dzieci, których sylwetki rozświetlało lśniące listowie jak w animowanym witrażu. Wilgi i papużki rozpościerały skrzy-dła w tłumie dzieci, a niesamowite pióra ptaków spływały w dół w powietrzu pełnym zgiełku.
Czułem na skórze napierające na mnie ciała kobiet, któ-rych zapach podrażniał mi sińce na piersi. Ogarnęła mnie niepokojąca euforia seksualna -byłem jak odurzony jakimś dziwnym głodem. Suknie ślubne kołysały się wokół mnie w upale, chwiejąc się zgodnym ruchem na wieszakach, które kobiety podnosiły na wysokość twarzy.
Przez lukę w ludzkiej ciżbie zauważyłem, że Miriam St. Cloud wysiada ze swojego sportowego samochodu i jak zaczarowana wpatruje się w splądrowane wieszaki ze ślub-nymi sukniami. Dreptałem między kobietami niczym byk, drażniony przez niewieścich matadorów ze ślubnymi płach-tami, a Miriam wydawała się zdezorientowana i niepewna – była ostatnią z moich oblubienic, która spóźniła się na uroczystość. Czy zrozumiała, że uleczyłem jej pacjentów po to, by móc ich zaślubić? Wiedziałem, że wkrótce będę parzył się z Miriam St. Cloud i wszystkimi tutejszymi miesz-kańcami, z młodymi mężczyznami i kobietami, z dziećmi i niemowlętami w wózkach. Być może nigdy więcej nie będę jadł, ale ciała tych ludzi nakarmią mnie ich potem i zapa-chem.
Dziewczynka, którą ogarnęło teraz przerażenie, wyrwa-ła mi się i uciekła w tłum, umykając wraz z innymi dziećmi pośród pralek i telewizorów. Niemal tracąc przytomność, pogroziłem pięściami podekscytowanej matce, która porwa-ła dziewczynkę na ręce i wrzasnęła mi coś prosto w twarz. Zaplątałem się w koronkowy tren jednej ze ślubnych sukni i upadłem wprost pod nogi kobiety. Wyczerpany wrzawą leżałem w radosnym delirium, zdając sobie sprawę, że lada chwila moje oblubienice stratują mnie na śmierć. Czyjeś potężne ręce chwyciły mnie nagle w pasie i podź-wignęły na składany stolik. Tkwiąc jeszcze w objęciach ojca Wingate, oparłem się o szybę wystawową. Pastor zmiótł nogą na bok sztuczną biżuterię, a potem odepchnął kobiety. Czułem koński zapach potu, wydobywający się spod jego kwiecistej koszuli. Przyglądał mi się z miną zagniewaną i zarazem pełną czułości, jak ojciec zamierzający uderzyć syna w twarz. Wiedziałem, że tylko on jest świadom moje-go rozwiązującego się przeznaczenia, tej immanentnej przy-szłości, w którą miałem lada chwila wstąpić. – Blake… – Zdawało mi się, że jego głos spływa z nieba.
Zatoczyłem się na księdza.
– Wezwij doktor Miriam. Chcę…
– Nie. Nie teraz. – Ojciec Wingate przygarnął mi głowę do piersi, zmuszając mnie, bym wdychał jego pot, zdecy-dowany, że nie pozwoli mi uciec przed wizją, której w jego oczach byłem coraz bliższy.
– Blake, posiądź swój świat – szepnął chrapliwie. – Ro-zejrzyj się, jest tu, dokoła ciebie. – Ułożył dłonie na moich posiniaczonych żebrach, wciskając twarde palce w ślady cudzych dłoni, które po raz pierwszy przywróciły mnie ży-ciu. – Wstań, Blake. A teraz przejrzyj na oczy! Poczułem jego usta na swoich rozbitych wargach, sma-kowałem zęby księdza i stęchły aromatu tytoniu w jego ślinie.
BRUTALNY PASTERZ
Wszystko wyglądało jak zalane jakimś dziwnym szkli-wem. Tłum cofnął się, a kobiety z dziećmi odpływały w świetlnym pyle w dal. Miriam St. Cloud stała wciąż po drugiej stronie ulicy, zwrócona twarzą do mnie, ale zdawa-ła się znikać, jak zagubiona w jakiejś przepastnej fudze. Czułem, że ojciec Wingate jest gdzieś po mojej lewej ręce i przypatruje mi się niewzruszonym wzrokiem, gestem dło-ni zachęcając mnie, żebym ruszył naprzód. Jak wszyscy w milczącym teraz pasażu handlowym sprawiał wrażenie lunatyka, mającego przekroczyć za chwilę próg snu. Zostawiłem ich. Poszedłem w stronę supermarketu i bi-blioteki. Na chodnikach było już mniej ludzi – w jasnym, nieruchomym świetle przypominali upiorne manekiny, wy-cofujące się do rozjarzonych ogrodów. Nad całą okolicą dominowała olbrzymia, organiczna fontanna figowca, któ-ry jako jedyny zachował wyraźne kontury, albowiem mia-steczko Shepperton zaczęło się rozpływać. Drzewa, park i domy przeistoczyły się w zatarte wizerunki samych siebie, a ostatnie ślady ich wątłej realności parowały teraz w cie-płym słońcu.
Światło nagle stało się przejrzyste. Znajdowałem się po-środku parku. Tu każdy szczegół był wyodrębniony z nie-spotykaną wyrazistością – każdy kwiat, płatek i wszystkie liście kasztanowców zdawały się uformowane indywidual-nie po to, by odpowiadać ostrości mojego widzenia. Da-chówki domów, stojących setki jardów dalej, zaprawa mu-rarska, spajająca cegły, i wszystkie szyby zostały wycyze-lowane z jubilerską dokładnością.
Nic się nie poruszało. Wiatr osłabł, a ptaki zniknęły. Byłem sam w pustym świecie, wszechświecie, stworzonym dla mnie i powierzonym mojej opiece. Wiedziałem, że jest to pierwszy rzeczywisty świat, cichy park na obrzeżach pu-stego i niezaludnionego jeszcze wszechświata, do którego wkraczałem pierwszy i dokąd mogłem poprowadzić miesz-kańców owego widmowego Shepperton, które przed chwi-lą pozostawiłem za sobą.
Nareszcie opuścił mnie strach. Spokojnie, dostojnym krokiem przeszedłem przez park, oglądając się na ślady moich stóp – pierwsze ślady, odciśnięte w tej soczystej tra-wie.
Byłem królem niczego. Zdjąłem ubranie i cisnąłem je w kwiaty.
Za moimi plecami rozległ się tętent kopyt. Spomiędzy srebrnych brzóz przyglądał mi się daniel. Kiedy ruszyłem ku niemu, szczęśliwy, że mogę powitać pierwszego towa-rzysza, zauważyłem w lesie inne zwierzęta, młode i stare sarny i daniele. Cale stado tych łagodnych stworzeń przy-szło tu za mną przez park. Patrzyłem, jak się zbliżają, i wie-działem, że są trzecią rodziną trójcy żywych istot – ssaków, ptaków i ryb – które wspólnie rządzą ziemią, powietrzem i wodą.
Pozostało mi już tylko spotkanie ze stworzeniami ognia… Na głowie wyrosły mi jelenie rogi, które wzbiły się w powietrze spomiędzy spoin kości mojej czaszki. Skubałem miękką skórę trawy, obserwując młode samice. Moje stado zebrało się dokoła, pasąc się razem w ciszy. Ale w tym momencie po raz pierwszy nerwowe drgnienie powietrza potrząsnęło liśćmi i kwiatami. Nad milczącym parkiem za-wisł niemal elektryczny niepokój i wzburzył ciepłe słońce. Gdy prowadziłem stado ku bezpieczeństwu wyludnionego miasteczka, musnąłem filigranową samicę, a potem posia-dłem ją w spazmie zniecierpliwienia. Spółkowaliśmy w cęt-kowanym świetle, by po chwili oderwać się od siebie i ra-zem pokłusować naprzód – pot i nasienie mieszały się w naszych pachwinach, gdy biegliśmy.
Читать дальше