Udaliśmy się do Nikaragui, by w drugą rocznicę rewolucji przygotować reportaż o sandinistach i ich przeciwnikach, i do uniwersytetu Berkeley w San Francisco, gdzie w skromnym gabinecie katedry języków słowiańskich pracował wielki poeta Czesław Miłosz, wspaniały laureat literackiej Nagrody Nobla. Byliśmy w Coclecito w Panamie, w znajdującym się tam domu generała Omara Torrijosa, który, mimo że formalnie nie pełnił już żadnych funkcji w państwie, w rzeczywistości nadal był jego panem i władcą. Spędziliśmy z nim cały dzień i choć zachowywał się wobec mnie bardzo miło, nie wywarł na mnie tak wspaniałego wrażenia, jakie odnieśli inni goszczeni przez niego pisarze. Wydał mi się typowym niesławnej pamięci latynoamerykańskim caudillo, opatrznościowym „silnym człowiekiem”, autorytarnym maczistą, któremu cała świta cywili i wojskowych (przez cały dzień przewijali się przez dom) nadskakiwała z taką służalczą gorliwością, że aż mdliło. Osobą najbardziej rzucającą się w oczy w domu w Coclecito była jedna z kochanek generała, kształtna blondynka, którą zastaliśmy w hamaku. Leżała tam niczym jeszcze jeden mebel, bo generał ani się do niej słowem nie odzywał, ani nie przedstawiał żadnemu z wchodzących i wychodzących gości…
W dwa dni po naszym powrocie z Panamy do Limy, Lucho Llosa, Alejandro Perez i ja struchleliśmy: Torrijos właśnie zginął w awionetce, którą polecił nas odwieźć z Coclecito do stolicy. Samolot prowadził ten sam pilot, z którym i my lecieliśmy.
Pewnego dnia w Puerto Rico, skończywszy już nagranie niewielkiego reportażu o cudownej rekonstrukcji starego San Juan, po którym oprowadzał nas animator całego przedsięwzięcia, Ricardo Alegria, padłem zemdlony. Mój organizm był całkowicie odwodniony z powodu zatrucia, którego się nabawiłem w jednej z knajpek w Catacaos, małym mieście w północnym Peru, dokąd się udaliśmy, by przygotować program o wytwórcach słomkowych kapeluszy – sztuki kultywowanej tam od wieków – jak również o sekretach miejscowego tańca ludowego, tondero, dobrej cziczy i mocno pikantnych potraw (oczywiście zatrułem się właśnie tymi ostatnimi). Brak mi słów wdzięczności dla wszystkich mych przyjaciół z Puerto Rico, którzy praktycznie sterroryzowali przemiłych lekarzy ze szpitala San Jorge, by natychmiast postawili mnie na nogi, a „Wieża Babel” mogła zostać w niedzielę punktualnie wyemitowana.
Programy rzeczywiście nadawano co tydzień i biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło nam pracować, był to wyczyn naprawdę godny podziwu. Pisałem scenariusze w samochodach lub samolotach, z lotnisk udawałem się prosto do studia albo do sal montażowych, a z nich prosto do następnego samolotu, by przemierzyć następne setki kilometrów tylko po to, żeby spędzić w jakimś mieście lub kraju czasami mniej godzin, niż zabrało mi dotarcie tam. W ciągu sześciu miesięcy zapomniałem o spaniu, jedzeniu, czytaniu i, oczywiście, o pisaniu. A że budżet, jakim dysponowała stacja telewizyjna, był dość ograniczony, wiele z zagranicznych podróży łączyłem z jakimś zaproszeniem już to na kongres pisarzy, już to na wygłoszenie wykładu, odciążając telewizję z kosztów mojego przejazdu i pobytu. System ten jednak zmuszał mnie do schizofrenicznego rozdwojenia jaźni, musiałem bowiem w kilka sekund przeistaczać się z wykładowcy w dziennnikarza, z pisarza, któremu podsuwano mikrofon, by powiedział cokolwiek, w reportera przepytującego w odwecie swych niedawnych przepytywaczy.
Choć zrobiliśmy całkiem pokaźną liczbę programów zagranicznych, większość poświęcona była jednak tematom peruwiańskim. Tańce i ludowe święta, problemy uniwersyteckie, wykopaliska archeologiczne z okresu prekolumbijskiego, stary lodziarz, którego trycykl po pół wieku ciągle przemierzał ulice dzielnicy Miraflores, legenda pewnego burdelu w Piurze, sekretny świat więzień. Dzięki docierającym do nas rekomendacjom i naciskom wywieranym przez wysoko postawione osobistości i różnego rodzaju instytucje pragnące, byśmy się nimi zainteresowali, odkryliśmy, że „Wieża Babel” zdołała odnieść jakiś sukces. Najbardziej nieoczekiwany był chyba kontakt z policją śledczą (PIP). Któregoś dnia stawił się w moim gabinecie pewien pułkownik z propozycją, by jeden z programów „Wieży Babel” poświęcić policji śledczej z okazji jakiejś tam rocznicy: żeby program ożywić, instytucja przeprowadzi symulację akcji rozbicia grupy handlarzy kokainą, ze strzelaniną i ze wszystkim, co tylko będzie trzeba…
Jedną z takich interwencji był telefon od nie widzianej już wieki całe przyjaciółki, Rosity Corpancho, która zadzwoniła, gdy moja sześciomiesięczna umowa ze stacją telewizyjną powoli dobiegała końca. Ze słuchawki buchnął, jak za mych studenckich lat, jej ciepły głos z nieomylnym loretańskim zaśpiewem. I buchnął niezmienny, może tylko jeszcze większy niż kiedyś entuzjazm Rosity Corpancho wobec Letniego Instytutu Lingwistycznego. Pamiętam Instytut, nieprawdaż? Ależ Rosito… To świetnie. Właśnie obchodzi ileś tam lat działalności w Peru, a poza tym niebawem zacznie już zwijać manatki w związku z zakończeniem misji w Amazonii. Czy byłoby możliwe, żeby „Wieża Babel”…? Przerwałem jej, by powiedzieć, że tak. Z wielką przyjemnością przygotuję dokument o pracy lingwistów misjonarzy. A poza tym skorzystam z podróży do selwy, żeby zrobić reportaż o jednym z mniej znanych plemion, co było w naszych planach od początku realizowania programu. Rosita, uszczęśliwiona, powiedziała, że podejmie się skoordynowania wszystkiego z Instytutem, tak abyśmy mogli swobodnie poruszać się po selwie. Czy wiem już mniej więcej, o jakie plemię by chodziło? Nie zastanawiając się ani chwili, odparłem: „O Macziguengów”.
Od czasów mych nieudanych prób napisania jakiejś historii o gawędziarzach maczigueńskich, na początku lat sześćdziesiątych, temat ten wciąż za mną chodził. Wracał co jakiś czas niczym stara, niewygasła miłość, ponownie wybuchająca płomieniem. Nieustannie notowałem pomysły, zapisywałem całe zeszyty, by je następnie drzeć. I czytałem opracowania i artykuły o Macziguengach ukazujące się w różnych pismach specjalistycznych, jeżeli tylko mogłem do nich dotrzeć. Przeróżne informacje o nich zaczęły zastępować całkowitą niewiedzę. Francuska badaczka France-Marie Casevitz-Renard i amerykański antropolog Johnson Allen kilkakrotnie, i to przez dłuższy czas przebywali wśród Macziguengów, by następnie opisać ich organizację, metody pracy, system pokrewieństwa, symbolikę i koncepcję czasu. Szwajcarski etnolog Gerhard Baer, który również żył pośród nich, dogłębnie zbadał ich religię, a ojciec Joaąuin Barriales zaczynał właśnie publikować przetłumaczone na hiszpański bogate zbiory dotyczące mitów i pieśni maczigueńskich. Również niektórzy antropologowie peruwiańscy, koledzy Saula, jak Camino Diez Canseco i Victor J. Guevara, przestudiowali zwyczaje i wierzenia plemienia.
Jednak w żadnej z tych współczesnych prac nie znalazłem najmniejszego choćby napomknienia o gawędziarzach. Zastanawiające, że ostatnie informacje o nich pochodziły z lat pięćdziesiątych. Czyżby rola gawędziarza zaczęła tracić na znaczeniu, by zniknąć całkowicie właśnie w okresie, w którym Schneilowie ją odkryli? W tekstach misjonarzy z zakonu dominikanów piszących o Macziguengach w latach trzydziestych i czterdziestych – ojca Pio Azy, ojca Vicentego de Cenitagoya i ojca Andresa Ferrero – znaleźć można było sporo wzmianek o gawędziarzach. Przedtem zaś w relacjach niektórych dziewiętnastowiecznych podróżników. Jedna z pierwszych zawarta jest w książce odkrywcy Paula Marcoya, opisującego swoje spotkanie nad Urubambą z pewnym orateur, który na oczach francuskiego podróżnika dosłownie zahipnotyzował na wiele, wiele godzin audytorium „antisów”. „Sądzisz, że tymi antisami byli Macziguengowie?”, zapytał antropolog Luis Roman – pokazując mi cytat. Byłem pewny, że tak. Dlaczego współcześni antropologowie ani razu nie wspomnieli o gawędziarzach? Pytanie to nurtowało mnie zawsze, gdy po dotarciu do moich rąk jednego ze studiów lub prac źródłowych, po raz kolejny stwierdzałem, że i w nich nie wspomniano nawet mimochodem o wędrujących opowiadaczach różnych historii, stanowiących dla mnie najsubtelniejszy i najpiękniejszy rys owego maleńkiego ludu, rys, dzięki któremu w każdym razie powstała owa zdumiewająca więź uczuciowa pomiędzy Macziguengami a moim powołaniem (żeby nie powiedzieć po prostu moim życiem).
Читать дальше