Tymczasem Dibelius, jak rutynowany cyrkowy sztukmistrz, powoli zbliżał się do umywalki. Jednym ruchem, ale powolnym, celebrowanym pociągnął brzeg umywalki.
– Zaskakujące, co, Wąsowski?
– Skrytka? – Wąsowski przybliżył do oka pincenez, jakby sobie nie dowierzał.
– Pan niby nie wie?
– W pałacyku myśliwskim rzadko bywam, mam mieszkanie w Warszawie. To zabawne, te stare domy kryją zawsze jakieś tajemnice.
– Rzeczywiście, bardzo zabawne – mówił Dibelius spokojnie. – Szczególnie, że na tych banknotach – wetknął rękę do skrytki i z triumfem podsunął paczkę pod oczy Wąsowskiego – jest data emisji: 1939, 1938, o, jest nawet 1940. Jakież tajemnicze potrafią być te stare, rzadko używane myśliwskie pałacyki. – Z paczki papierosów juno wysypał na dłoń zwitek mikrofilmów. – Prawda, Wąsowski?
– Sporo pieniędzy, sądząc na oko – rzekł Wąsowski. Wyciągnął papierosa, zapalił.
Ale Dibelius ma już dość udawania.
– Bierz go! – wrzasnął. Mocno pchnął Wąsowskiego w stronę SS-mana, który zwabiony hałasem stanął w drzwiach łazienki.
– Dziwny sposób dziękowania za gościnę. -Wąsowski strzepnął z klapy popiół. – Myślę, że mogę wziąć futro.
– Milcz! Jeszcze ci podziękuję. Babcia von Eckendorff niewiele ci pomoże. Lohse – przypomniał sobie nagle -tu jest jeszcze lokaj.
– Właśnie – rzekł Wąsowski. – Do tej pory nie pozwolił pan sobie powiedzieć, że tej łazienki używa służba, moja jest na górze.
Lohse z wyciągniętą z kabury bronią rzucił się w stronę kuchni. Wrócił po chwili. Otwarte na oścież okno wyjaśniło mu wszystko.
– Uciekł – powiedział. – Sądząc po zimnie, jakie tam panuje, musiało się to stać dobre parę minut temu.
– Więc to Franciszek? – zdziwił się Wąsowski. – Nie do wiary. Ale dlaczego w przeciwnym razie by uciekał? Przykro mi, panie standartenfuehrer, że w moim domu znalazł się człowiek…
– Milcz – powiedział Dibelius cicho. – Pogadamy w Warszawie. – I nie patrząc na Wąsowskiego ruszył ku drzwiom.
Dwaj bahnschutze, obładowani prowiantem, dalekim łukiem ominęli tym razem myśliwski pałacyk.
– Popatrz, Horst – odezwał się niższy, wskazując głową słaby poblask bijący z okien dworku. – Pan z panem zawsze się dogadają. Jak się jest hrabią, to można być nawet Polakiem.
Ale wyższy z bahnschutzów nie podjął tematu. Zajęty był poskramianiem gęsi, która tłukła skrzydłami, usiłując wyrwać mu się ze zgrabiałych z zimna rąk.
Oberst Reiner trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami zapinał guziki bluzy i jednocześnie głośnymi przekleństwami (w stosunkach z innymi oficerami, nawet młodszymi, był zawsze wzorem powściągliwości, w domu jednak się nie krępował) popędzał ordynansa, tłustego feldfebla, który grzebał się z przygotowaniem mu porannej kawy. Na jego usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że nie był przyzwyczajony do przyrządzania pułkownikowi kawy o tak wczesnej porze.
Reiner podszedł do okna, odsunął storę, na ciemnym zimowym niebie iskrzyły się gwiazdy. Pseudoantyczny zegar na biedermeierowskiej komodzie (Reiner odziedziczył to mieszkanie wraz z meblami po jakimś adwokacie, którego wysiedlono do getta) wskazywał piątą piętnaście.
– Klaus, ty leniwa świnio!
– Tak jest, panie oberst – powiedział ordynans. W wyciągniętej ręce trzymał talerzyk, na którym pomieścił filiżankę i parę herbatników. Spod narzuconego na długą nocną koszulę płaszcza wojskowego wyzierały całkiem cywilne ranne pantofle. Ordynans wyglądał jak stara tłusta baba.
– Mogę już odejść, panie pułkowniku?
Odejść, to znaczy wrócić do ciepłego łóżka w służbówce za kuchnią, gdy tymczasem on, pułkownik Reiner, przez ten idiotyczny telefon i przez pijackie urojenia oszalałego Dibehusa będzie tłukł się na drugi koniec miasta, zajmie mu to co najmniej pół godziny, następne pół godziny powrót, a co najmniej godziny trzeba, żeby wybić z upartego łba standartenfuehrera SD jego obłędne pomysły, czyli nie ma mowy o drzemce, czasu wystarczy tylko na to, by się ogolić i zejść do biura.
– Nie – warknął mściwie – dość się wyspałeś, Klaus. Wytrzep wszystkie dywany, zapastujesz podłogę. Sprawdzę po przyjściu.
– Tak jest-powiedział Kłaus bez entuzjazmu i szurnął nogami, jakby dla zademonstrowania, że chętnie trzasnąłby po żołniersku butami, gdyby nie to, że ma na nogach ranne pantofle.
Parząc sobie usta Reiner wypił czarną kawę, bo zaspany Klaus zapomniał mu jak zwykle dolać skondensowanego mleka.
Pewnie od wypijania mojego przydziału mleka tak się roztył – pomyślał zbiegając ze schodów.
Przed bramą ryczał motor jego mercedesa. Szofer, nie bacząc na zalecenie oszczędzania benzyny, grzał silnik na wysokich obrotach. Dopiero opadłszy na miękkie poduszki i rzuciwszy szoferowi adres alei Szucha, pułkownik Reiner zaczął zastanawiać się, co by było, jeśliby ta wiadomość, zakomunikowana mu przed kwadransem przez Dibeliusa, okazała się prawdą, a nie makabrycznym żartem standartenfuehrera. Przeraził się tej myśli. Zęby zagłuszyć strach, pochylił się ku szoferowi.
– Nie mógłbyś pospieszyć?
– Jest ślisko, panie oberst, jadę osiemdziesiątką – powiedział szofer, ale posłusznie dodał gazu.
Wbiegając na trzecie piętro po szerokich marmurowych schodach byłego polskiego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie mieściło się biuro Dibeliusa, Reiner miał jeszcze nadzieję, że stary opój zakpił sobie z niego, że pragnie u siebie w biurze kontynuować pijaństwo zaczęte w majątku Wąsowskie-go. Ale gdy nacisnął klamkę obitych skórzanym materacem drzwi sekretariatu i spotkał się wzrokiem z zimnymi, rybimi oczami hauptsturmfuehrera Lohsego, który uczepiony słuchawki telefonu nie pofatygował się nawet, by wstać na powitanie pułkownika, a tylko ruchem brody dał mu do poznania, że Dibelius czeka w gabinecie, zrozumiał, że trzeba się przygotować na najgorsze. Twarz standartenfuehrera Dibeliusa także nie wróżyła niczego dobrego: głębokie cienie po nieprzespanej nocy, ale wyraz absolutnej trzeźwości.
Reiner ciężko opadł we wnętrze skórzanego fotela naprzeciw biurka.
– Zwariowałeś, Dibelius, zupełnie zwariawałeś. Powiedz, że to nieprawda – rzekł cicho i bez nadziei na potwierdzenie.
Dibelius bez słowa podsunął mu kasetkę z cygarami. Podał Reinerowi ogień.
– To niemożliwe – powiedział Reiner czując nagle, że kołnierz jego szytego na miarę munduru staje się w jednej chwili zbyt ciasny. -To nie mieści się w głowie.
– A jednak – były to pierwsze słowa Dibeliusa. Przez szerokość biurka podał Reinerowi kartkę maszynopisu. – Przeczytaj.
Był to lapidarny, napisany dość podłą niemczyzną, protokół zajścia w pałacu myśliwskim niejakiego Edwina Wąsowskiego. Drobiazgowy opis łazienki i wnęki za uchylającą się umywalką. Reiner uśmiechnął się w duchu na widok sformułowania: „niejakiego Wąsowskiego". Dibelius nie mógł się pozbyć nawyków byłego komisarza pruskiej policji – ale spostrzegł natychmiast, że ten wewnętrzny śmiech jest tylko pozą mającą ukryć prawdziwy strach. Wyjął cygaro z ust, dostrzegł drżenie ręki.
– Może istotnie ten służący…
– Obudziłem naszych techników – powiedział Dibelius, nie pozwalając mu skończyć. -Teraz mogę już z całą pewnością stwierdzić, że zarówno na banknotach, jak i na ebonitowych osłonkach filmu są odciski palców Wąsowskiego.
– Tylko jego? – chciał wiedzieć Reiner.
Читать дальше