Specjalnie głośno zaczął otwierać drzwi sąsiedniego mieszkania. Zamknął je z trzaskiem.
Teraz już działał błyskawicznie. Kilka kroków, balkon łączący się z balkonem tamtego mieszkania. Przesadził balustradę, wypchnął szybę i z okrzykiem: Hande hoch! znalazł się w stołowym.
Odpowiedziała mu cisza. Szybko omiótł pokój spojrzeniem. Był sam. Teraz przedpokój, kuchnia i alkowa, pozostałe pokoje.
Wszystko w porządku. Sprawdził, czy drzwi są zamknięte. Tak, wszystko było, jak zostawił. Odsunął zasuwkę. Ustalono, że drzwi w dni nieparzyste muszą być otwarte. Co będzie, jeśli ten chłopak tu przyjdzie? A raczej pewne, że nie zrezygnuje po jednej nieudanej próbie z wykonania rozkazu, który otrzymał.
Mógłby z łatwością zastrzelić tego chłopca. I tak by zrobił, gdyby był tym, za kogo go uważają. Ale on przecież nie jest zdrajcą. Nie zabije, ale nie może też dać się zabić. Liczył się z tym, że przyjdzie kiedyś zginąć. To ryzyko wkalkulowane jest w grę, jaką prowadzi od lat. Ale żeby tak głupio, z ręki towarzysza? Polaka?
Powoli zaczął odpinać mundur, potem poszedł do alkowy i wyciągnął z szafy koc. Po namyśle wziął drugi.
W pół godziny później, wstrzymując oddech, doszedł do podestu drugiego piętra młody człowiek w skórzanej kurtce i butach z cholewami. Chwilę nadsłuchiwał pod drzwiami, potem wyjął rewolwer i wsunął tłumik na lufę. Mechanizm był dobrze naoliwiony, nawet nie skrzypnął. Nie skrzypnęły także drzwi, gdy chłopak nacisnął klamkę.
Przedpokój był pusty, światło elektrycznej latarki nie wydobyło z mroku niczego podejrzanego. Półuchylone drzwi prowadziły do wnętrza mieszkania. Zobaczył sylwetkę na tapczanie; strzelił wprost w widoczne z daleka dystynkcje munduru kogoś, kto leżał przykryty kocem. Strzały były cichutkie i brzmiały nie głośniej niż pstryknięcie elektrycznego wyłącznika.
Chłopak nie zdążył się jeszcze zdziwić, że ciało leżącego nawet nie drgnęło, gdy silny cios w podbródek rzucił go na drzwi. Broń wypadła Mundkowi z ręki, podniósł ją tamten człowiek, podszedł do kontaktu i zapalił światło.
Mundek zobaczył teraz mężczyznę ubranego tylko w spodnie i koszulę. Nie mógł się mylić – to był Niemiec, którego miał zabić.
Człowiek ten podszedł doń, pomógł ogłuszonemu podnieść się i powiedział najczystszą polszczyzną:
– Nie mogłem postąpić inaczej. Muszę ci wyjaśnić parę rzeczy; przede wszystkim powiedz, co z Józefem?
Ale chłopiec nie wiedział. Podobnie jak Kloss, nie miał pojęcia, że Józef po wielu perypetiach dotarł wreszcie do lasu, że wymógł na kapitanie Antonim decyzję natychmiastowego wyjazdu do Warszawy w celu odwołania wyroku śmierci na Hansa Klossa, agenta o kryptonimie J-23, i że znajdował się właśnie w drodze.
Szarak stulił uszy i rzucił się w gąszcz, ale nie zdążył dobiec. Któraś z drobin śrutu dosięgła go w skoku. Stanął na tylnych nóżkach, zakręcił się w miejscu i upadł.
Oberst Herbert Reiner przewiesił strzelbę przez ramię: i włożył w oko monokl.
– Szósty- rzekł, nie ukrywając zadowolenia. Ruszył w stronę ustrzelonego szaraka. Hrabia Edwin Wąsowski powstrzymał go ruchem dłoni.
– Chłopi zabiorą, panie pułkowniku.
Z zarośli wysunął się standartenfuehrer Dibelius, pomachał im ręką z daleka.
– Jak zwykle, mój Herbercie, niezawodne oko i ręka.
W długim futrze, sięgającym niemal ziemi, wyglądał jak niedźwiedź. Zwaliste cielsko, kołyszący się krok i podniesione w geście pozdrowienia ramię, którego Dibelius nie opuścił pewnie dlatego, by nie stracić równowagi w sięgającym kolan śniegu.
Jak tańczący niedźwiedź – pomyślał Wąsowskł.
– Jest pan, pułkowniku, królem dzisiejszego polowania – powiedział głośno. – Ale chyba dość, przemarzliśmy.
– Pan jest gospodarzem, drogi kuzynie. Nie ma mi pan za złe, że zwracam się do pana w ten sposób? Czy mówiłem ci już, Maks – Reiner zwrócił się do Dibeliusa, który wytoczył się właśnie z zaspy i tupiąc otrzepywał ze śniegu swoje wysokie buty – czy mówiłem ci już, Maks, że jesteśmy z panem Wąsowskim skoligaceni?
– Pan pułkownik czyni mi zaszczyt – powiedział Wąsowski.
– Mówiłeś, mówiłeś wielokrotnie – prychnął Dibelius. – Robi się późno – zwrócił się do Wąsowskiego.
– Pan hrabia proponuje właśnie, żeby skończyć. Już mi pachnie pański sławny bigos.
Wąsowski kiwnął dłonią ku grupce chłopów stojących opodal przy saniach. Rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Z zarośli wyszli zapóźnieni myśliwi.
– Proszę bardzo do sań, panowie – rzekł Wąsowski. – Ja pojadę wierzchem, muszę przecież dopilnować, żeby bigos się nie przypalił.
Wskoczył lekko na konia. Mimo pięćdziesiątki na karku, zachował sprężystość ruchów zwycięzcy kilku międzynarodowych zawodów hippicznych. Machnął im dłonią i spiął gniadego ostrogą. Ruszył na przełaj przez las. Chciał być przed nimi nie tyle może ze względu na bigos, co na spodziewaną wizytę. Kiedy przed pałacykiem myśliwskim zeskoczył z konia i pieszczotliwym klepnięciem w parujący zad skierował go ku stajniom, sań z niemieckimi oficerami jeszcze nie było widać, nie docierał nawet przenikliwy, niosący się daleko dźwięk dzwonków uwiązanych koniom do uprzęży.
W wielkim hallu, obłożonym ciemną dębiną i ustrojonym myśliwskimi trofeami gospodarza, siedział już młody człowiek, z którym hrabia Wąsowski miał się zobaczyć. Lokaj Franciszek Zrebko – pod takim nazwiskiem i w takiej funkcji występował od dwóch lat major Ruciński, przed wojną odpowiedzialny pracownik referatu „Zachód" drugiego oddziału Sztabu Generalnego, wieloletni przełożony rotmistrza Wąsowskiego z tegoż oddziału – podawał właśnie ogień młodemu oberleutnantowi Wehrmachtu.
– Nieźle się panu żyje, hrabio – powiedział Kloss, gdy ujrzał Wąsowskiego.
– Ma pan to dla mnie? – zapytał Wąsowski ściskając mu dłoń. – Musi się pan pospieszyć, za parę minut tu będą.
– Nie muszę – odparł Kloss. – Jestem tu służbowo. Mam zabrać jednego z pańskich gości. -Wyciągnął z teczki maleńką paczkę, podał ją Wąsowskiemu. – Tu są pieniądze, tyle, ile pan prosił. Ciotka Zuzanna okazała się tym razem hojna.
– Mam coś dla pana – powiedział Wąsowski – coś, co bardzo ucieszy ciotkę Zuzannę. Może pan zabrać ze sobą. Parę rodzinnych fotografii z zimowego leża… wilka. -Czekał na efekt. Nie zawiódł się, Kloss gwizdnął.
– Ma pan wilczą jamę? Siedzibę naszego ukochanego wodza?
– Zaraz… – zaczął Wąsowski, ale właśnie usłyszeli dzwonki, a w chwilę potem parskanie koni, głośne gardłowe krzyki, tupot nóg. -Trudno -powiedział Wąsowski. – Pojutrze w zwykłym miejscu.
– Proszę to dobrze schować, licho me śpi.
– Niech pan będzie spokojny, w tym domu szuka się tylko wódki, a jej nie zbraknie.
Franciszek rzucił się, by pomóc gościom wysupłać się z kożuchów naciągniętych na wojskowe płaszcze. Kloss odszukał wzrokiem Reinera, przepisowo trzasnął butami. Remer nawet nie starał się ukryć, że treść rozkazu przywiezionego przez oberleutnanta Klossa nie budzi w nim entuzjazmu.
– Trudno – mruknął, a potem, przekrzykując gwar wielu głosów, zawołał: – Przykro mi, moi panowie, przykro mi szczególnie wobec pana, drogi gospodarzu i kuzynie – poszukał wzrokiem Wąsowskiego – ale siła wyższa…
– Generał? – zapytał półgłosem Dibelius. – Nie umiesz sobie wychować tego starego capa? Zapowiadała się całkiem niezła pijatyka.
Читать дальше