– Jak to? – zdziwił się naprawdę. – Po niemiecku?
– Oczywiście – teraz w jej głosie było zdumienie. -A w jakim języku miał pan ją wołać?
Przymknął oczy pod dotknięciem jej dłoni i prawie natychmiast zasnął.
Padał deszcz. Leutnant von Vormann patrzył na rozmazany pejzaż za oknem i rozmyślał o swoim aniele stróżu, który kazał mu przed trzema dniami wysiąść na zrujnowanym dworcu w Wiesbaden, by napić się piwa.
Było to tym dziwniejsze, że von Vormann nie cierpiał piwa i właśnie wtedy doznał nieprzepartego pragnienia, by poczuć jego gorzkawy smak. Może zresztą anioł stróż Erika von Vormanna nie wtrąciłby się do sprawy, gdyby nie suta kolacja w gronie monachijskich znajomych, która przeciągnęła się aż do obiadu w dniu wyjazdu. A po dużym pijaństwie zawsze dręczyło Erika pragnienie.
Gdy wlał już w siebie litrowy kufel ersatzowego piwa i wybiegł na peron, by dostrzec akurat oddalające się czerwone światełko ostatniego wagonu, nie wiedział jeszcze, że nad nim, Erikiem von Vormannem, synem i wnukiem generałów, czuwa Opatrzność. Wtedy gotów był kląć i to swoje nieprzeparte pragnienie piwa, i wczorajszą bibkę, i rozkaz, który kazał mu jechać ze spokojnego Monachium, gdzie dzięki protekcji papy generała rozgrzeby-wał papierki miejscowej Abwehrstelle, do zabitej deskami dziury na Wale Atlantyckim, gdzie prawdopodobnie robota będzie nieco inna i nikt nie będzie mu czynił uprzejmości z tej racji, że jest synem von Vormanna, a raczej wprost przeciwnie, ponieważ tata ośmielił się mieć w jakiejś sprawie inne zdanie niż genialny gefreiter i ze sztabu generalnego powędrował na mroźną Ukrainę, by mieć czas do rozpamiętywania swego błędu.
Młody von Vormann uważał się za wroga nazizmu, choć nikomu się z tego nie zwierzał. Po krótkim, szczeniackim zachłyśnięciu się ideologią narodowo-socjali-styczną, doszedł do wniosku, że z hitlerowską hołotą należy wziąć rozbrat. Nie znaczy to bynajmniej, że miał za złe Trzeciej Rzeszy ideę podboju świata, przeciwnie -uważał, że majątek w Prusach Wschodnich podupadający i chylący się ku ruinie, należałoby wzmocnić darmową
pracą niewolników, nie miałby także nic przeciwko temu by Vormannowie otrzymali misję ucywilizowania sporej połaci Ukrainy. Ale euforia pierwszych zwycięstw szybko minęła i Trzecia Rzesza upominała się o von Vormanna. Tata, który dawno zwątpił, że zrobi z Erika prawdziwego oficera, zostawił mu dobrą, cichą, niemal że cywilną posadkę w Monachium. Teraz to się skończyło.
Pejzaż za oknem był szary, monotonny, nie przypominał kolorowych widokówek, jakie kolekcjonował mały Erik. Prawdę mówiąc, nie był ciekaw Francji, w gruncie rzeczy pogardzał wszystkim, co nie było pruskie, nawet w stosunku do Bawarczyków odczuwał coś na kształt pogardy pomieszanej z nieufnością.
Von Vormann spojrzał na zegarek. Jeśliby wierzyć rozkładowi jazdy, od czterdziestu minut powinni być w Samt Gille. Coś się psuje" w machinie niemieckiego porządku.
Otworzył okno. Zimny, mokry wiatr uderzył go w twarz. Niedaleko musiało być morze. Zza zakrętu wyłaniać się zaczęły spiczaste dachy Saint Gille, a bliżej, na pierwszym planie, brunatne, wtopione w grunt równoległościany betonowych umocnień -Wał Atlantycki, który ma zatrzymać inwazję Anglików i Amerykanów. Czy zatrzyma? Erik von Vormann podniósł kołnierz płaszcza, sięgnął na półkę po elegancki neseser.
Kiedy wieczorem przyszedł do kasyna, ulokowanego w restauracji dawnego hotelu o pretensjonalnej nazwie „Majestic" – szyldu nikomu nie chciało się zdjąć i wisiał nadal nad wejściem – wróciło doń pytanie, jakie sobie zadał, gdy oglądał z wagonu pierwszej klasy betonowe umocnienia na wybrzeżu: Czy zdołają powstrzymać aliantów, czy uniemożliwią lądowanie?
Nalał do szklanki wina. Było dosyć podłe. Pomyślał o swoim ojcu, który gdzieś tam na zachodniej Ukrainie „skraca linię frontu", żeby użyć oficjalnej nomenklatury. Nie trzeba być wielkim strategiem, żeby wiedzieć, co to oznacza. A von Vormann pamięta z dzieciństwa chorągiewki na wielkich sztabowych mapach swojego ojca w czasach, gdy stary Prusak miał jeszcze nadzieję, że zrobi z syna prawdziwego oficera.
Kątem oka dostrzegł wchodzącego do kasyna pułkownika Elerta, swego od dzisiaj bezpośredniego przełożonego. Czym prędzej sięgnął po gazetę i z udanym zainteresowaniem zaczął studiować przedwczorajszy komunikat Oberkommando der Wehrmacht, myśląc równocześnie, że do tej dziury, gdzie go zesłano, nawet gazety przychodzą z opóźnieniem. Nie miał ochoty na rozmowę z Elertem. Nie podobały mu się: rubaszna wesołość i prostackie maniery grubego pułkownika. Prymitywny, przemądrzały, ordynarny – jak go ocenił po pierwszym zetknięciu, gdy Elert, przeglądając jego papiery, powiedział: „Poruczniku Vormann". „Nazywam się von Vormann" – stwierdził wtedy Erik, świadomie akcentując von. Ale Elert jakby tego nie dosłyszał, w rozmowie jeszcze dwukrotnie nazwał go Vormannem.
Na nic się nie zdało zasłanianie gazetą. Elert stał przy jego stoliku.
– Proszę sobie nie przeszkadzać, poruczniku – rzekł, gdy von Vormann, udając zaskoczenie, stanął na baczność. Nogą przysunął sobie krzesło, siadł albo raczej klapnął, jak to w myślach notował porucznik. Nie pytając nalał sobie wina.
– Jeszcze ciągle samotnie, poruczniku? Jeszcze bez towarzystwa? Jeśli pan chce, poznam pana z kolegami.
– Dziękuję, panie pułkowniku, przedstawiłem się już swoim przełożonym – odparł chłodno. – Tutaj jestem prywatnie.
– Trzeba sobie koniecznie znaleźć towarzystwo, bo tu cholernie nudno.
– Nigdy się nie nudzę, panie pułkowniku.
– Rozumiem – roześmiał się. – Siedząc samotnie, znajduje się pan w najlepszym towarzystwie. A może opowiada pan sobie anegdoty? – spoważniał. – Proszę pamiętać, że my, oficerowie Abwehry, powinniśmy mieć jak najbliższe kontakty z ludźmi. I w naszej służbie, drogi Vormann, nie ma podziału na czas urzędowy i prywatny. Zapamięta pan to?
– Tak jest – odparł. Jakże go nienawidził w tej chwili, jakże chętnie trzasnąłby teraz z rozmachem w tę tłustą, zadowoloną z siebie gębę. Jakim prawem taki Elert ośmiela się pouczać jego, von Vormanna? Karcić go jak uczniaka?
Elert przyglądał się chwilę twarzy von Vormanna.
– No dobrze, poruczniku, proszę się rozejrzeć w Sa-int Gille, choć Bogiem a prawdą dużo tu do oglądania nie ma. A za dzień, dwa zabierzemy się do roboty. – Nie kiwnąwszy nawet głową von Vormannowi wstał i skierował się ku drzwiom, jakby jedynym powodem przyjścia do kasyna była właśnie rozmowa z nim.
Erik odsunął gazetę, rozejrzał się po sali. Przy sąsiednim stoliku jakiś kapitan saperów opowiadał dwóm porucznikom swoje wrażenia z burdelu w Hawrze, przy bufecie białowłosy, bezrzęsy podoficer SS przekomarzał się z pulchną dziewczyną ze służby pomocniczej. Von Vormann poczuł, że ktoś go obserwuje, spojrzał w tamtą stronę. Przy stoliku pod oknem siedział samotny, jak on, mężczyzna w mundurze organizacji Todt. Gdy dostrzegł, że von Vormann go zauważył, wstał i ruszył ku niemu.
– Przepraszam, panie poruczniku.
– Słucham? – spojrzał chłodno. Mężczyzna w mundurze organizacji Todt uśmiechnął się dość niepewnie.
– Czy można się przysiąść do pana porucznika? Ja także niedawno przyjechałem i też jestem zupełnie sam. Nikogo tu nie znam. Byłem w Generalnej Guberni…
Czy Erikowi się zdaje, czy też ten mężczyzna jest przestraszony?
– Proszę -wzruszył ramionami. -Jeśli pan uważa, że we dwójkę będzie zabawniej, niech pan siada. – Przypomniał sobie niedawną lekcję Elerta o konieczności nawiązania znajomości z ludźmi. Niech i tak będzie.
Читать дальше