– Ach! To tamtędy się wydostają – powiedziała. – Zawsze się zastanawiałam, jak się wydostają.
Uśmiechnął się i postawił ją z powrotem na ziemi.
– Teraz już wiesz. A czy wiesz, skąd się biorą dzieci, Meggie?
– O, tak – odparła z powagą, zadowolona, że coś jednak wie. – Rosną w brzuchu.
– A co sprawia, że zaczynają rosnąć?
– Trzeba chcieć, żeby urosły.
– Kto ci to powiedział?
– Nikt. Sama do tego doszłam.
Ksiądz Ralph zamknął oczy i powiedział sobie, że w żadnym razie nie można go uznać za tchórza, nawet jeśli zrezygnuje z dalszych wyjaśnień. Współczuł Meggie, ale w tej chwili nie potrafił jej już więcej pomóc. Wszystko ma swoje granice.
Mary Carson miała wkrótce skończyć siedemdziesiąt dwa lata i planowała z tej okazji wydać największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatniego półwiecza widziała Drogheda. Urodziny wypadały na początku listopada, kiedy było gorąco, ale jeszcze znośnie – przynajmniej dla rodowitych mieszkańców Gilly.
– Pani patrzy, pani Smith! – szepnęła Minnie. – Niech no tylko pani patrzy! Trzeciego listopada urodzona!
– Co ty tam znowu pleciesz, Min? – spytała gospodyni.
Celtycka tajemniczość Minnie działała na jej zrównoważone angielskie nerwy.
– Jak to co? Od razu wiadomo, że to kobieta spod znaku skorpiona. Kobieta skorpion i tyle!
– Nie mam pojęcia, co ty wygadujesz, Min!
– Najgorszy znak, pod jakim może się urodzić kobieta, kochana pani Smith. Och, to pomiot diabła, nie inaczej! – powiedziała Cat, żegnając się z przejęciem.
– Słowo daję, Minnie i ty, Cat jesteście niemożliwe – oznajmiła niewzruszona pani Smith.
Gorączka przygotowań udzielała się wszystkim i rosła z dnia na dzień. Ze swojego fotela, stanowiącego ośrodek misternej sieci, stara pajęczyca wydawała nie kończący się ciąg poleceń: zrobić to, zrobić tamto, jedne rzeczy powyciągać, inne schować. Dwie irlandzkie pokojówki pośpiesznie czyściły srebro i myły porcelanę Havilanda, przemeblowywały kaplicę na salę balową i szykowały sąsiadujące z nią sale jadalne.
Stuart i wyrobnicy kosili trawniki, pielili rabatki, posypywali werandy wilgotnymi trocinami, żeby usunąć kurz spomiędzy hiszpańskich kafelków, a podłogę w sali balowej suchą kredą, żeby przysposobić ją do tańców. Z daleka, bo aż z Sydney, miała przyjechać orkiestra Clarence'a O'Toole'a. Stamtąd też miały nadejść ostrygi, krewetki, kraby i homary. Do pomocy wynajęto kilka kobiet z Gilly. Cały okręg od Rudna Hunish do Inishmurray, Bugeli i Narrengang ogarnęło podniecenie.
Kiedy w wykładanych marmurem korytarzach rozlegało się niecodzienne echo przesuwanych przedmiotów i okrzyków, Mary Carson przeniosła się z fotela na krzesło przy biurku, przysunęła sobie pergamin, umoczyła pióro w kałamarzu i zaczęła pisać. Bez najmniejszego wahania, nie przerywając choćby po to, żeby zastanowić się, gdzie postawić przecinek. Przez ostatnie pięć lat obracała w myślach każdy zawiły zwrot tak długo, aż osiągnęła całkowicie zadawalający rezultat. Nie trwało długo, zanim skończyła; zapisała dwie kartki, po czym druga w jednej czwartej pozostała pusta. Przez chwilę, postawiwszy kropkę po ostatnim zdaniu, siedziała nieruchomo na krześle. Biurko stało przy jednym z dużych okien, więc wystarczyło obrócić głowę, żeby popatrzeć na rozpościerające się a oknem trawniki. Dobiegający stamtąd śmiech skłonił ją do tego. W pierwszej chwili spojrzała od niechcenia, potem zesztywniała z wściekłości. Niech go piekło pochłonie razem z tą jego obsesją!
Ksiądz Ralph nauczył Meggie jeździć konno; wychowana na wsi nigdy nie dosiadła konia, póki ksiądz nie naprawił tego zaniedbania. Bo choć może się to wydać dziwne, dziewczęta w biednych rodzinach nieczęsto jeździły konno. Jazda konna należała do rozrywek bogatych panien ze wsi i z miasta. Owszem, dziewczęta z takich rodzin jak rodzina Meggie umiały powozić bryczką i zaprzęgiem ciężkich koni, nawet jeździć traktorem, czasem również samochodem, ale rzadko dosiadały konia. Wierzchowiec dla córki był zbyt dużym wydatkiem.
Któregoś dnia ksiądz Ralph przywiózł z Gilly buty do konnej jazdy i bryczesy i położył to wszystko na stole w kuchni Clearych. Paddy, lekko zdziwiony, oderwał wzrok od poobiedniej lektury.
– Cóż to takiego ksiądz przywiózł? – spytał.
– Strój dla Meggie do konnej jazdy.
– Co?! – ryknął Paddy.
– Co? – pisnęła Meggie.
– Strój dla Meggie do konnej jazdy. Słowo daję, Paddy, jesteś pierwszorzędnym idiotą! Spadkobierca największej, najbogatszej farmy w Nowej Południowej Walli do tej pory nie pozwolił swojej jedynej córce dosiąść konia! Jak twoim zdaniem Meggie ma zająć należne jej miejsce obok takich amazonek jak panna Carmichael, panna Hopeton i pani King? Musi nauczyć się jeździć konno, i to zarówno na męskim siodle, jak i na damskim, słyszysz? Wiem, że nie masz na to czasu, dlatego sam ją nauczę, czy ci się to podoba czy, nie. Jeżeli przypadkiem wypadną jej w tym czasie jakieś domowe obowiązki, trudno, kilka godzin tygodniowo Fee po prostu będzie się musiała obejść bez Meggie. Koniec, kropka.
Kłócić się z księdzem to coś, do czego Paddy nie był zdolny. Meggie bezzwłocznie rozpoczęła naukę. Marzyła o tym od lat, kiedyś nawet zdobyła się na śmiałość i spytała ojca, czy mogłaby się nauczyć jeździć konno, ale jemu to pytanie wleciało jednym uchem i wyleciało drugim, a ona już nigdy więcej nie spytała, uznając milczenie za odmowę. Nauka pod kierunkiem ksiądz Ralpha wprawiła ją w radość, której jednak nie okazywała, gdyż jej uwielbienie dla niego ustąpiło miejsca żarliwemu i bardzo dziewczęcemu zauroczeniu. Wiedząc, że to się nie ziści, pozwalała sobie na luksus marzenia, wyobrażania sobie, jak to by było, gdyby wziął ją w ramiona i pocałował. Nic więcej nie potrafiła sobie wyobrazić, bo nie miała pojęcia, co następuje dalej ani nawet że w ogóle coś następuje. A jeżeli zadawała sobie sprawę, że nie wolno snuć takich marzeń o księdzu, to nie widziała sposobu, żeby samej sobie tego zabronić. Jedyne, co jej się udawało, to pilnować, żeby ksiądz Ralph nie miał najmniejszych podstaw do podejrzeń, jak samowolnie toczą się jej myśli.
Kiedy Mary Carson spoglądała przez okno w salonie, ksiądz Ralph i Meggie właśnie nadchodzili od strony stajni. Pastuchowie i parobcy jeździli na kościstych koniach roboczych, które przez całe swoje życie nie oglądały stajni od środka, człapały tylko po zagrodzie, kiedy były potrzebne do pracy, albo hasały po domowym polu wypuszczone na popas. W Droghedzie były też stajnie, z których korzystał jedynie ksiądz Ralph. Mary Carson trzymała ta dwa czystej krwi konie spacerowe do wyłącznego użytku księdza. Kiedy spytał ją, czy Meggie też mogłaby korzystać z jego wierzchowców, nie miała podstawy, żeby zaoponować. Dziewczyna była jej bratanicą, zatem słusznie uważał, że powinna umieć dobrze jeździć konno.
Nieustępliwa i zawzięta, Mary Carson żałowała, że nie może odmówić albo jeździć razem z nimi. Nie mogła jednak ani odmówić, ni wyciągnąć swojego starego ciała na koński grzbiet. Z goryczą patrzyła, jak idą oboje przez trawnik – mężczyzna w wysokich butach, spodniach do konnej jazdy i białej koszuli, zręczny jak tancerz, dziewczyna w bryczesach, szczupła i po chłopięcemu urodziwa. Promieniowali wzajemną sympatią. Po raz któryś Mary Carson zadawała sobie pytanie, dlaczego nikogo nie gorszy ta bliska, niemal intymna więź. Paddy uważał ją za coś cudownego, Fee – ta kłoda! – jak zwykle nic nie mówiła, podczas gdy chłopcy traktowali tych dwoje jak brata i siostrę. Czy wiedziała to, czego nikt inny nie dostrzegał, dlatego że kochała Ralpha de Bricassart? A może to wytwór jej wyobraźni i tak naprawdę nic prócz przyjaźni nie łączy mężczyzny po trzydziestce z dziewczyną, która nie osiągnęła jeszcze pełni kobiecości? Akurat! Żaden mężczyzna po trzydziestce, nawet Ralph de Bricassart, nie mógłby nie zauważyć rozkwitającej róży. Nawet Ralph de Bricassart? Ha! Zwłaszcza Ralph de Bricassart. Nic nie uchodziło uwagi tego człowieka.
Читать дальше