– Dobranoc, Elizabeth. To dobry początek. Pocieszające jest to – myślała, zasypiając – że w dotyku nie przypomina diabła. Ma słodki oddech, a jego ciało ładnie pachnie. Uznała, że jeśli akt nie jest gorszy niż to, co się właśnie wydarzyło, jakoś to wszystko przeżyje; może nawet w końcu będzie w stanie cieszyć się życiem w Nowej Południowej Walii.
Przez kilka dni Alexander nie odstępował Elizabeth ani na krok. Wybrał jej pokojówkę, pilnował krawcowej, modystki, pończosznika i szewca, kupił dla niej bieliznę tak piękną, że aż zapierało dech w piersiach, dodał do tego perfumy, lotiony, wachlarze, torebki i parasolki do każdego stroju.
Chociaż przypuszczała, że Alexander uważa się za człowieka troskliwego i czułego, to on podejmował wszystkie decyzje: to on najlepiej wiedział, którą z dwóch kandydatek na pokojówkę Elizabeth bardziej polubi i co powinna nosić – od koloru po styl – to on wybrał perfumy, które jemu się podobały, i klejnoty, które chciał na niej pokazać. Elizabeth nie znała słowa „autokrata”, więc używała określenia, z którym się spotkała: „despota”. Prawdę mówiąc, ojciec i wielebny Murray też byli despotami. Władczość Alexandra była jednak nieco subtelniejsza, starannie ukryta między gładkimi komplementami.
Podczas śniadania po zaskakująco łatwej do zniesienia nocy poślubnej Elizabeth próbowała dowiedzieć się czegoś więcej o swoim mężu.
– Alexandrze, wiem o tobie tylko tyle, że opuściłeś Kinross, gdy miałeś piętnaście lat, że byłeś uczniem kotlarza w Glasgow, że doktor MacGregor uważał cię za bardzo mądrego i że dorobiłeś się niewielkiej fortuny podczas gorączki złota w Nowej Południowej Walii. Chciałabym wiedzieć znacznie więcej. Proszę, opowiedz mi coś o sobie.
Wybuchnął miłym, szczerym śmiechem.
– Powinienem się domyślić, że wszyscy nabiorą wody w usta – stwierdził z wyraźnym rozbawieniem. – Z pewnością nikt ci nie powiedział, że pobiłem starego Murraya, prawda?
– Niemożliwe!
– Możliwe, możliwe. Złamałem mu nawet szczękę. Rzadko byłem taki zadowolony z siebie. Właśnie przejął zbór po Robercie MacGregorze, który był wykształconym, kulturalnym i cywilizowanym człowiekiem. Można powiedzieć, że rzuciłem Kinross, ponieważ nie mogłem wytrzymać w mieście Filistynów pod przywództwem kogoś takiego jak John Murray.
– Zwłaszcza że złamałeś mu szczękę – przypomniała, czując w głębi duszy podbarwioną wyrzutami sumienia satysfakcję.
Nie mogła na głos zgodzić się z opinią Alexandra o wielebny Murrayu, ale coraz częściej przypominała sobie, ile razy sprawił jej przykrość albo ją zawstydził.
– I to właściwie wszystko – powiedział Alexander, wzruszając ramionami. – Jakiś czas spędziłem w Glasgow, potem popłynąłem do Ameryki, z Kalifornii dostałem się do Sydney, i tu dorobiłem się trochę więcej niż niewielkiej fortuny.
– Będziemy mieszkać w Sydney?
– Za nic w świecie, Elizabeth. Mam własne miasto, Kinross, a ty zamieszkasz w nowym domu, który wzniosłem z myślą o tobie wysoko, na górze Kinross, z dala od mojej kopalni, Apokalipsy.
– Apokalipsy?
– To greckie słowo oznacza przerażające, gwałtowne wydarzenie, na przykład koniec świata. Czy może być lepsza nazwa dla czegoś tak zdumiewającego jak kopalnia złota?
– Czy twoje miasto jest daleko od Sydney?
– Nie tak daleko, jak to bywa w Australii, ale kawałek drogi stąd. Pociągiem dojedziemy do miejscowości oddalonej o sto sześćdziesiąt kilometrów od Kinross. Dalszą drogę pokonamy powozem.
– Czy Kinross jest wystarczająco dużym miastem, żeby mieć własny zbór?
Alexander uniósł głowę, jego bródka sterczała w powietrzu.
– Jest w Kinross kościół anglikański, Elizabeth, natomiast nie wpuszczę do swojego miasta żadnego pastora prezbiteriańskiego. Wolałbym papistę albo anabaptystę.
Elizabeth nagle zaschło w ustach. Musiała przełknąć ślinę.
– Dlaczego nosisz ten dziwny strój? – spytała, pragnąc uciec od trudnego tematu.
– To swego rodzaju dziwactwo. Dzięki niemu wszyscy uważają mnie za Amerykanina. Po odkryciu w Australii złóż złota pojawiły się tu tysiące ludzi z Ameryki. Przede wszystkim nosze, go jednak dlatego, że jest miękki, elastyczny i wygodny. Nie wyciera się i można go prać jak chodnik, ponieważ jest to ircha. Zapewnia chłód. Chociaż wygląda na amerykański, zamówiłem go w Persji.
– Tam też byłeś?
– Byłem wszędzie, gdzie pojawił się mój sławny imiennik, a także w miejscach, o których on nawet nie śnił.
– Twój sławny imiennik? Kto to taki?
– Aleksander… Wielki – dodał, gdy jej twarz pozostała bez wyrazu. – Król Macedonii i niemal całego znanego wówczas świata. Żył ponad dwa tysiące lat temu. – Nagle coś przyszło mu do głowy, więc wychylił się do przodu. – Mam nadzieję, Elizabeth, że umiesz czytać i liczyć. Wiem, że potrafisz się podpisać, ale czy na tym koniec?
– Umiem całkiem nieźle czytać – zapewniła, nieco urażona – chociaż mam braki, jeśli chodzi o książki historyczne. Nauczyłam się pisać, ale brakuje mi wprawy, ponieważ ojciec nie zgadzał się na kupno papieru.
– Kupię ci zeszyt, książkę z przykładowymi listami, żebyś mogła nauczyć się bez trudu przelewać myśli na papier. Pióra, atrament… farby i szkicowniki, jeśli będziesz chciała. Większość dam chętnie maluje akwarele.
– Nie zostałam wychowana na damę – oświadczyła z taką dumą, na jaką było ją stać.
Oczy Alexandra znów błysnęły.
– Haftujesz?
– Szyję, ale nie wyszywam.
Później nie mogła się nadziwić, z jaką łatwością udało mu się odwrócić rozmowę od siebie i skierować ją na inne tory.
– Chyba w końcu polubię swojego męża – zdradziła Elizabeth Auguście Halliday pod koniec drugiego tygodnia pobytu w Sydney – ale naprawdę wątpią, żeby kiedykolwiek udało mi się go pokochać.
– Jeszcze jest na to za wcześnie – powiedziała pani Halliday uspokajająco, bacznie wpatrując się w twarz Elizabeth.
W dziewczynie nastąpiły ogromne zmiany: zniknęło dziecko. Kaskada ciemnych włosów została upięta wysoko na czubku głowy, popołudniowa suknia z rdzawoczerwonego jedwabiu miała obowiązkową turniurę, rękawiczki były najlepszego gatunku, a kapelusz stanowił prawdziwe marzenie. Ktoś, kto zadbał o wygląd Elizabeth, okazał się wystarczająco mądry, by niczego nie robić z jej twarzą; była młodą kobietą i nie potrzebowała kosmetyków, a australijskie słońce nie zdołało naznaczyć jej idealnej, jasnej skóry różem ani brązem. Elizabeth miała na szyi wspaniałe perły, w uszach perłowe kolczyki, a kiedy zdjęła z lewej ręki rękawiczkę, pani Halliday zrobiła okrągłe oczy.
– O Boże! – jęknęła.
– Och, ten okropny brylant – westchnęła Elizabeth. – Naprawdę go nie lubię. Uwierzy pani, że musiano mi uszyć specjalne rękawiczki, żeby się zmieścił? Niestety, Alexander uparł się, żeby ten sam palec prawej ręki zrobiono tak samo, obawiam się więc, że ma zamiar dać mi następny duży kamień.
– Chyba jesteś świętą – oświadczyła pani Halliday z ironią w głosie. – Nie znam żadnej innej kobiety, która nie zemdlałaby na widok klejnotu o połowę mniejszego niż twój brylant.
– Kocham perły, pani Halliday.
– Tak myślałam!
Gdy jednak Elizabeth odjechała okazałą bryczką zaprzęgniętą w cztery starannie dobrane konie, Augusta Halliday popłakała się w kąciku. Biedna dziewczyna! Jest jak ryba wyjęta z wody. Otoczona wszelkimi luksusami, wrzucona między bogatych i wpływowych ludzi, chociaż sama z natury jest całkowicie pozbawiona ambicji i skłonna do skąpstwa. Gdyby została w swojej szkockiej dziurze, bez wątpienia nadal zajmowałaby się ojcem, a po jego śmierci czekałby ją los starej panny, mimo to świetnie by się czuła w takiej sytuacji, może nawet byłaby zadowolona z życia. Na szczęście sądzi, że jest w stanie polubić Alexandra Kinrossa, a to już coś. W głębi duszy pani Halliday zgadzała się z Elizabeth; ona również nie wyobrażała sobie, by dziewczyna kiedykolwiek zdołała pokochać męża. Za bardzo się od siebie różnili, mieli zbyt odmienne charaktery. Aż trudno było uwierzyć, że są bliskimi kuzynami.
Читать дальше