Roześmiała się i ruszyła do drzwi, a przynajmniej tak się jej wydawało, bo nagle zdała sobie sprawę z tego, że nie postąpiła kroku. To chyba go ośmieliło, a może ośmieliła go ciemność lamusa. Padł na ziemię, objął ramionami jej nogi, a głowę wtulił w kolana. Chyba cos mówił, ale nie słyszała słów, bo serce przyspieszyło rytm i krew stukała mocno w skroniach.
– Nie powinniście tu przychodzić – powiedziała Z łagodną naganą, mimowolnie ściszając głos, choć tutaj nikt nie mógł ich usłyszeć. – Nie powinieneś, słyszysz? Wstań i idź do siebie.
W odpowiedzi mocniej jeszcze ścisnął jej kolana. Wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła jego pięknej głowy z długimi gładkimi włosami. Jej ręka wpijała się w te włosy coraz bardziej i bardziej, mocniej i silniej. Nie protestowała, kiedy zrozumiała, że przyjemność, jaką odczuwa, to miłe doznanie pochodzi od jego rąk, a ręce te znajdują się pod jej suknią i delikatnie głaszczą jej łydki i kolana.
– Nie bój się, dzieciaku – powiedziała miękko.
Myślała, że on nie wie, że szuka w niej piastunki, matki może, że nie wie i nie umie postępować, jak mężczyzna z kobietą. Mocno, gwałtownie, szybko. Myślała, że jest młody, dziecinny, niedoświadczony. A jego ręce wędrowały wyżej i czuła, jak ogarnia ją zdumiewająca łagodność, słodycz niewysłowiona, coś niespodziewanie przyjemnego i miłego.
– Dzieciaku – powtórzyła. – Czego ty chcesz ode mnie?
Przykościelny cmentarz był niewielki. Ofiary niedawnej zarazy chowano bowiem gdzie popadnie i rzadko kto dostępował zaszczytu pochówku w poświęconej ziemi. Ciała palono na stosach albo grzebano w masowych mogiłach daleko od siedzib ludzkich, spotkało to wielu mieszkańców parafii, więc cmentarz wydawał się zbyt mały dla okolicy, mieścił ledwie kilkanaście mogił.
Agnieszka zsiadła z konia, minęła kamienne ogrodzenie i poszła pomiędzy groby, nie oglądając się, czy Filip idzie za nią.
– To grób mojego pierwszego dziecka – powiedziała, wskazując na kopczyk kamieni pod kościelnym murem. – Wtedy myślałam że to nic, to się zdarza. Przecie byłam młoda, silna, zdrowa. Myślałam, na pewno urodzę jeszcze wiele dzieci. Wtedy mój mąż spojrzy na mnie innymi oczami, nie będzie miał żalu. Pocieszałam się, że będzie mi przychylny, kiedy powiję syna. Że zapomni o tamtej, że będzie mnie kochał, poważał i szanował. Że pokażę mu, jak się myli, mówiąc, że popełnił błąd, bo uległ namowom mojego ojca.
Przeszła kilka kroków w prawo, gdzie znajdowały się groby bliskich pana Jakuba z Lipowej.
– Jego dwie siostry i jego brat cioteczny. Stryj Mikołaj jest pochowany w kościele. Pani Elżbieta opowiadała mi kiedyś, że w młodości nie dali jej wyjść za kogoś, kogo wybrała, ale z czasem się pokochali z mężem i żyli dość zgodnie.
– Więc jednak wierzysz w prawdziwe uczucie, nie tylko targi małżeńskie – zauważył Filip, obejmując Agnieszkę w talii. – To pozwala mi żywić jakieś nadzieje…
– Czy wierzę? – odepchnęła go łagodnie. – Sama już nie wiem, w co wierzę.
Pochyliła się nad kolejnym grobem i modliła się chwilę w milczeniu. Stał obok w bezruchu i czekał.
– To grób drugiej mojej córki – wyjaśniła, podnosząc głowę.
– Wiele przeżyłaś – powiedział ze współczuciem – I słusznie zarzucałaś mi tchórzostwo. Uciekłem i zostawiłem cię samą. Byłem za młody i za głupi, żeby choć domyślać się, jak cierpiałaś po moim odejściu. Teraz jestem już inny.
– Kiedyś przychodziłam tu często – powiedziała Agnieszka, jak gdyby nie dosłyszała ostatnich słów Filipa. – Płakałam, modliłam się, płakałam. Potem przychodziłam rzadziej, coraz bardziej przekonywałam się, że na nic moje żale. Później przestałam przychodzić. Chciałam o tym zapomnieć, zatrzeć w pamięci wszystko do cna, do samego końca.
Ręka Filipa łagodnie wyciągnęła się do Agnieszki. Wzięła ją w swoje dłonie i nie patrząc na niego, poprowadziła dalej.
– To grób Heleny – powiedziała po kilku dalszych krokach. – Tym razem dobrze znosiłam ciążę, prawie byłam szczęśliwa, a już na pewno radosna i zadowolona. Myślałam, skończył się zły czas, następuje odmiana. Urodziłam piękne, naprawdę piękne dziecko. Ale żyło tylko jedenaście dni. Babka mówiła, że sama omal nie rozstałam się z tym światem. I pewnie byłoby mi lepiej po tamtej stronie.
– Nie trzeba tak mówić – napomniał łagodnie.
– Nie trzeba? – odwróciła się do niego i nagle mocno stuknęła go w pierś wyciągniętym palcem. – I ty to mówisz? Nie trzeba? Jakub przeklął mnie wtedy ostatecznie. Powiedział, że to już koniec, że powinnam wrócić do ojca. Nie chciałam, nie pamiętałam, że kara prędzej czy później mnie nie ominie.
Mówiąc to, Agnieszka uderzała w pierś Filipa coraz mocniej, palcem, dłonią, pięścią, dwiema.
– Wszyscy mnie zawiedli! – krzyczała. – Wszyscy! A najbardziej ty, Filipie. Nie dość że uciekłeś w nocy, po cichu, jak ostatni tchórz, to jeszcze nie dałeś mi syna, a tylko córkę!
Pan Filip skamieniał z wrażenia.
– Jak? Co takiego? Co wy… Co ty mówisz? – wymamrotał. – Że to dziecko, ta Helena…
– To twoja córka, Filipie.
A kiedy milczał wstrząśnięty, dodała:
– Po coś tu znowu przyjeżdżał, głupcze? Gdybyś się nie pojawił, nigdy byś się o tym nie dowiedział.
Sprowadziłeś cierpienie na nas wszystkich. A ja nie chcę więcej cierpieć. Rozumiesz? Chcę zapomnieć. Więc i ty zapomnisz o wszystkim, wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.
– Polowanie? – Dłonie z rozstawionymi palcami zawisły nad misą. Na ten gest natychmiast podbiegł paź, niosąc misę z wodą i ręcznik.
– Jakie polowanie? – zapytał król Kazimierz, opłukując palce z resztek orzechów i miodu. Wytarł ręce starannie, po czym pogłaskał brodę, długą i już mocno posiwiałą. – Może ktoś objaśni mi tę sprawę.
Siedzący po lewej ręce monarchy Jan z Kamieniowej, wysoki, smukły młodzieniec z długim nosem, co często bywało przedmiotem żartów na dworze, podjął się wyjaśnienia i tak to zajęło biesiadników, że prawie zapomnieli o królewskiej obecności.
– Rycerska rozrywka, miłościwy panie – powiedział Jan z Ramieniowej. – Nie dalej jak rano pan kasztelan Rosół opowiadał nam o kłopotach, jakich mu przyczynia niejaki Marama, tutejszy zbój.
Człowiek to nad wyraz sprytny i bardzo biegły w swoim rzemiośle, dość że od lat usiłuje go pochwycić ręka sprawiedliwości, a jeszcze nie dopadła. Doniesiono właśnie, że po dłuższej nieobecności pokazał się znowu na trakcie. Umyśliliśmy tedy z obecnymi tu panami rozerwać się trochę po ucztowaniu, pójść z pachołkami w las, a że jest nas wielu, schwytać wreszcie rozbójnika.
– Chwalebny zamiar – przyklasnął król. – Tylko czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz i czemu mnie nikt nie zapytał, czy nie zechcę pójść z wami? Macie mnie za starego dziada, któremu już nie smakuje konna gonitwa po lesie?
– Miał to być prezent dla Waszej Królewskiej Mości – szybko wspomógł przyjaciela Michał Skawa.
Kazimierz uśmiechnął się, ale nie był zadowolony. Dawanie prezentów należało przede wszystkim do niego.
– Chcę wziąć w tym udział – powiedział.
Rycerze pokiwali głowami na znak zgody, nikt nie ośmieliłby się przeciwstawiać królewskiej woli.
Kazimierz skinął na starostę, a kiedy Bartosz Rosół podszedł, zapytał go:
– Wielu ludzi przy tym rozbójniku?
– Nie, najjaśniejszy panie. To samotnik. Dlatego nie schwytaliśmy go jeszcze, bo umie się chować i całymi tygodniami siedzieć w ukryciu. Jest naprawdę sprytny. Trzy razy czyniliśmy zasadzki, ale wychodził z nich bez szwanku.
Читать дальше