– Prosimy, panie prezesie, do nas!
Wówczas Panek wobec tych młodych, rozognionych twarzy i ciszy, jaka naraz w piwnicy zalegnie, nie będzie się już mógł wycofać, będzie zatem musiał ociężałemu ciału, z trudem się wydobywającemu z gęstych lipskich bagien, nadać niejaką godność, a twarzy ojcowsko-koleżeńską swobodę i powiedzieć głosem, którego brzmienie jemu samemu będzie się musiało wydać nieco fałszywe:
– Cześć! jak się panowie bawicie?
– Who's it, Luke 31 ? – spyta Aimo Immonen, obejmując Łukasza Halickiego za szyję.
– Jeden z bohaterskich twórców naszej ludowej ojczyzny – odpowie Halicki.
– Go with me to Paris, Luke. Madame Ferens will make a great artist of you 32 —
– Prometeusz, panimajesz 33? A Hermes eto ja 34 .
– Słuchaj, stary – wepchnie się pomiędzy nich Maciek Zaremba – moja żona od trzydziestu godzin rodzi i nie może urodzić. Co ja mam robić?
Natomiast Marek Kuran, lekko swymi ładnymi, choć trochę niespokojnymi, oczami zezując w stronę wyraźnie zażenowanego eks-asystenta przy katedrze historii filozofii współczesnej, a i z uśmiechem chłopięco przymilnym powie coś w tym rodzaju:
– Wie pan, panie prezesie, co się stało?
– Gdzie? – spyta niechybnie Panek.
Na to młody poeta:
– W autobusie pospiesznym D, dzisiaj o dziesiątej rano.
– Niestety – wówczas prezes PIP-u – komunikacja to nie mój resort.
Marek Kuran:
– Wiem, panie prezesie, ale w potężnym królestwie socjalistycznej prasy, która też jest swego rodzaju zaplanowaną komunikacją, a nawet komunią, dobrze jest wiedzieć, co się dzieje u sąsiada, nie? Otóż to było tak: pewien czteroletni chłopczyk, bawiąc się dziś rano w żołnierza, wsadził sobie na głowę nocnik, ale manewrował nim tak nieostrożnie, iż niebawem cała jego głowa w hełmie uwięzła, wtedy przerażona matka, gdy jej wysiłki uwolnienia syna okazały się daremne, owinęła nocnik ręcznikiem i pośpiesznym autobusem D pojechała z dzieckiem do Ubezpieczalni. W autobusie, panie prezesie, chłopczyk, wyglądający na ofiarę ciężkiego wypadku, przez całą drogę, choć w odstępach przerywanych ciszą, skarżył się głosem głucho, lecz i donośnie się wydobywającym spod zamaskowanego naczynia: dusno mi, ciemno mi, pić mi się chce!
Nie wydaje się, aby Panek, gdy po momencie ciszy, rozlegną się wokół śmiechy i chichoty, przyłączył się do ogólnej wesołości, raczej z kamienną twarzą, jakby siedział za swym biurkiem w Polskim Instytucie Prasowym lub na akademii, za stołem prezydialnym, powie:
– Mam nadzieję, że w Ubezpieczalni poradzono sobie z tym przykrym wypadkiem, nasze szpitalnictwo stoi na wysokim poziomie, mamy wielu dobrych i ofiarnych lekarzy.
Wtedy młodociany autor Leukocytów (rocznik 1946) czując wokół atmosferę wzrastającego napięcia, spyta:
– Ile forsy, panie prezesie, wyciąga teraz miesięcznie facet w randze ministra, ale tak ze wszystkim, z dodatkiem?
I nim Panek zdąży odpowiedzieć, tamten:
– Chyba jednak mniej niż pewien czteroletni ogier francuski imieniem Match, kupiony niedawno w Anglii przez British Bloostock Agency za 250 000 funtów, już nie mówię o tu obecnych, my jesteśmy młodzi, dwulatki, ale kogo z tych na górze i w ogóle w Polsce kupiono by za taką cenę? A wie pan, panie prezesie, ile ten ogier wygrał forsy w czasie swojej kariery na torach? Prawie dwa miliony nowych franków, znaczy czterysta tysięcy dolarów!
– Ten gówniarz, Kuran, ma podobno talent – powie później Panek, gdy ponownie zetknie się ze Stefanem Raszewskim.
Na to Raszewski:
– Talent to nie wszystko, zresztą i z oceną talentu lepiej zaczekać.
– Właśnie, gówniarz za dużo sobie pozwala.
– Wiem, nie on jeden, ale całe zagadnienie na tym stoi, że oni nie są tacy mądrzy, jak o sobie myślą, a my nie tacy głupi, jak oni sobie wyobrażają. Gdzie są te młode geniusze, w piwnicy?
Panek:
– Mówię ci, Stefan, gówniarz za dużo sobie pozwala.
– Nie szkodzi – odpowie Raszewski – im więcej narozrabia, tym prędzej podpadnie. Nie bądź naiwny, Poldek. Wróg, jak już nic nie może, mobilizuje gówniarzy, znamy to.
A ponieważ Panek wciąż nie będzie pewien partyjnej oceny przyjęcia w Jabłonnie, z pewnością zapragnie, aby ktoś bardziej od niego w tej drastycznej i skomplikowanej sprawie autorytatywny całą rzecz przyjaźnie naświetlił, zatem zgodne byłoby z jego stanem ducha, gdyby właśnie teraz, w owej żmudnie, a i cokolwiek niefrasobliwie kształtującej się przyszłości, Stefan Raszewski zechciał się okazać dobrym starym kumplem i szczerze, jak w partyzantce, z własnej inicjatywy w sedno sprawy wszedł i męsko stwierdził:
– Powiem ci, Poldek, w zaufaniu, że z twoim weselem były kłopoty.
– Nie? – z nieszczerym zdziwieniem zaniepokoił się Panek.
Raszewski:
– Dobrze wiesz, stary, że towarzysze z kierownictwa nie lubią takich historii. Jak mnie pierwszy raz powiedziałeś o Jabłonnie, ja na to nic, ale pomyślałem sobie, że to może nie przejść.
– Jak to nie przejść?
– Tobie! O ciebie, Poldek, chodzi. Rany boskie, jesteś jak ślepa kura, naiwniak, nawet nie wiesz, ile ryje dokoła ciebie i świnię chcieliby ci podrzucić. Takie jest życie, Poldek, naprostuj się!
– To moja żona wymyśliła, wiesz, jaka ona jest. Mnie te szopki nie bawią.
– Wiem.
– No więc?
– Mówię ci, ślepa kura jesteś. Gówno widzisz. Towarzysze z kierownictwa dobrze wiedzą, jaki jesteś. Ale co z tego? Co im miałem powiedzieć, kiedy spytali, ile wesele twojej córki będzie kosztować! No!
– Keller wszystko płaci, ja grosza nie dałem.
– Nie dałeś, powiadasz?
– Przysięgam, Stefan!
– Ty mi nie przysięgaj, bo ja lepiej od ciebie wiem, co dałeś, a czego nie dałeś. Po to jestem, żeby wiedzieć. Ty istotę zagadnienia zrozum!
– Niby co?
– Ech, ty! zmendziałeś, stary, co ci w tej starej głowie chlupie? Gdybym nie był twoim starym kumplem, to bym ci dał w dupę takiego kopa, że byś się, stary, do końca życia nie pozbierał. Co ty mi bajesz, kto za to wszystko zapłacił? Z takimi, jak ty, ja mam robić politykę? Pierdolę was wszystkich. Wiem, kto zapłacił. I co z tego?
– Rany boskie, Stefan, czego się gniewasz?
– Nie płacz, ja jestem spokojny, jak drut. A ty sobie załaduj w tę zrogowaciałą łepetynę: dla towarzyszy z kierownictwa sprawa tak stoi, że na wesele córki starego i zasłużonego towarzysza urządza się przyjęcie w Jabłonnie, czort z tobą, kto płacił, kto nie płacił! Jest przyjęcie? Jest. Duże przyjęcie. I kto ma być na tym zasranym kiblu? Gówno, artystyczno-intelektualne gówno. Ale nie tylko. Jeszcze towarzysz Panek z małżonką i kilkunastu przyjaciół z aparatu i z rządu. Przede wszystkim ja! Stefan Raszewski! Nie wygłupiaj się, stary! Znasz mój telefon! No! Kto cię dzień po dniu ustawia? Jeżeli jesteś durniem, nie rób z siebie większego i nie preparuj takich historii jak ta, za moimi plecami.
– Stefan! – jęknie najpewniej w tym momencie Panek – ja już czasem wysiadam, już nie mogę, sił nie starcza.
– Siedź na dupie, póki siedzisz, i mądrzejszych od siebie słuchaj.
– Siedzę, Stefan, ale co ja takiego zrobiłem? To nie moja wina.
– Przestań pierdolić!
– Zmęczony jestem, Stefan.
– Chcesz w mordę?
Więc się najpewniej w tym momencie Panek, jeszcze przed chwilą osłabły i w sobie sflakowaciały, wyprostuje.
– Bij, Stefek – powie z determinacją – bij!
Wówczas Raszewski całkiem spokojnie:
– Słuchaj, stary, ile miesięcy musiałby pracować robotnik, nauczyciel albo urzędnik z twego resortu, żeby takie wesele córce zafundować?
Читать дальше